Poniższy tekst stanowi moją refleksję i znalazł się tutaj nie bez powodu. Zawsze stronię od uznania mnie za autorytet czegokolwiek. Ale jeżeli warto, wychodzę ze strefy komfortu. A kiedy patrzę na młodzież, na doniesienia medialne i to, co mam na co dzień w pracy – wychodzę ze strefy chętnie.
Bo, niestety, według mnie świętym nieskalanym może się nie udać "nauczyć życia" młodzież z problemami. A o takiej będzie tu mowa. O takiej, która targnie się na swoje życie, gdy znajdzie się w sprzyjających temu okolicznościach.
Świętym nieskalanym nauka może się nie udać, chyba że swoje w życiu nagrzeszyli.
(Używając formy "święci nieskalani", nie mówię o duchownych; sama miałam świetnego księdza-opiekuna jako smarkula – mówię o ludziach niezależnie od stanu udających, że są bez wad i życie jest proste, albo bojących się życia i odgrodzonych od samych siebie.)
Kontrolowany chaos
Sądzę, że moja perspektywa mimo wszystko jest nieco ograniczona. Od lat siedzę w hermetycznym środowisku osób piszących (głównie) fantastykę. I właściwie od początku świadomego życia tę fantastykę uprawiam. Przechodzimy z podobnymi ludźmi podobne drogi, wydajemy w tych samych pismach i wydawnictwach, redagujemy w tych samych inicjatywach i oficynach, rozmawiamy o rzeczach ważnych w fantastyce – od filozofii po futurologię – i chcąc nie chcąc, mamy pewną wspólną intelektualną bańkę.
Ten, kto ma czas na pisanie, na promowanie siebie i wspieranie w tym innych, musi mieć chociaż minimalnie poukładane życie.
To nie znaczy, że życie nami nie pomiatało ani nie pomiata dalej. Będąc matkami i ojcami światów, wyzwalamy swoje demony w sposób specyficzny, akceptowany, wręcz poważany w środowisku. Jest to droga, która katalizuje popędy i zamiast pęknąć, mordujemy na papierowych stronach, w głowach, które sycą się zbrodnią i łapią za inne doświadczenia. Jest to droga, która rajconalizuje, przekształca i uwalnia traumy.
Istnieje sposób, by wszystko zniszczyć i wszystkich zabić. Wystarczy fikcja. A gdy się tym nasycić, można wszystko tworzyć i wszystkich uzdrawiać. Mieszać to. A jak robisz to dobrze, jeszcze ci za to zapłacą. Ale do tego potrzebne są całe lata, a my zmierzamy dopiero do "perfekcyjnej burzy". Zostańmy więc przy niszczeniu i mordowaniu w fikcji.
|
Openminder, Plac Szczepański, by eMGie |
Dając upust najmniejszemu zachmurzeniu poprzez fikcję, mając ten komfort, dzieje się magia: kiedy natrafiasz na osobę spoza bańki, która jest nieco podekscytowana egzotycznością – z jej perspektywy – twojej profesji, i słyszysz te nieśmiertelne teksty w stylu: zazdroszczę, ale fajnie, jak ty to robisz – możesz uprzejmie kiwać głową i grzecznie odpowiadać. Chociaż, dajmy na to, w wielu swoich tekstach opowiadasz o własnym samobójstwie. Prawda wyzwolona i przepracowana przestaje cię szokować, przestaje cię zaskakiwać, właściwie przestaje cię dotyczyć. Gdy dają ci nagrodę za tekst o, dajmy na to, własnym dziecięcym koszmarze związanym z przemocą, możesz się uśmiechać i nie czuć dyskomfortu. Czy w innych okolicznościach byłoby to możliwe? Tak, gdybyś jakoś inaczej dał temu upust – w innej formie wyrazu albo na terapii. Ale nie każdy potrafi to wyzwolić. Mało, nie każdy dożywa momentu, w którym jest w stanie choćby spróbować. Nie każdy może żyć z dramatem kryjącym się w samym akcie istnienia tak głęboko, że wywleczenie tego na wierzch grozi wytarganiem sobie z gardła własnych flaków. Dlatego niewielu to robi.
Ale artyści wprost się w tym nurzają.
Wyobraź to sobie. Wyciągają przez gardło flaki i tarzają się jak szczęśliwe psy. Ale przestań patrzeć na ten obraz śmiertelnie poważnie. To przenośnia, jak na lekcji polskiego. Cofnijmy się do szkolnej ławki.
Wtedy może zrozumiemy nastolatków. Oni robią dokładnie to samo, ale nie potrafią zapanować nad krwotokiem, nie potrafią rozdzierać swojego niepojętego jestestwa bez szwanku dla siebie i otoczenia.
Ogłuszają i oślepiają ich pioruny.
Perfect storm
Matka Adasia Miałczyńskiego mówi: trzeba żyć. Moja kierownik mówi: trzeba się cieszyć.
Ja uważam, że należy również dopuścić do głosu inną rzecz. Można nie żyć. Naprawdę można nie chcieć żyć. Gdy ktoś zmusza cię do podpisania umowy, ta umowa jest nieważna, a choćby nie wiem jak idealistycznie zaprzeczać, faktem jest, że życie bierze nas gwałtem. I zmusza do bardzo długiego umierania. Racjonalny, stoicki głos mówi, że w idealnych warunkach nikt, absolutnie nikt nie ma prawa zmuszać do życia kogoś, kto nie chce tego nieproszonego daru.
Idealne warunki zdarzają się jednak rzadko. Klarowna i czysta decyzja o samobójstwie wymaga pewnego intelektualnego wyrachowania, a faktem pozostaje, że samobójstwa często czynione są nie w idealnych warunkach, lecz podczas idealnej burzy – angielski perfect storm, gdy następuje kumulacja wielu najgorszych opcji z możliwych.
Problemem jest bowiem wysoka złożoność ludzkiego organizmu i psychiki, którą ten organizm karmi i rozwija. A także olbrzymia chaotyczność świata.
Można mieć burzę hormonów. Można mieć spadek konkretnej substancji przez zmiany w mózgu. Można mieć schorzenie umysłowe, bo psychika choruje jak każdy inny element. Można mieć podatności. Można zostać niesłusznie pognębionym przez inne jednostki. Można dostać bardzo złe karty od losu, którymi chce się grać, ale nie układa się z nich żadna figura.
W przypadku nastolatków, do głosu dochodzi kilka kwestii. Nastolatek permanentnie przebywa tuż obok idealnej burzy, często lądując w samym środku. Biologicznym, podobnie jak racjonalnym obowiązkiem tych, którzy oddalili się od grzmotów – którzy dorośli – jest pomóc mu przez to przejść. Wbrew pozorom to nie jest trudne – wystarczy przestać bawić się w dorosłego, a dorosnąć naprawdę. Porzucić infantylizację siebie samego. Bo gdy burza ustaje, ludzie natychmiast rzucają się w życie przez duże Ż, produkując dzieci, pieniądze i wszystkie możliwe spełnienia ról, a nie poświęcając odpowiedniego czasu na dokładne obejrzenie siebie, wreszcie w dziennym świetle, wreszcie z dala od burzowych chmur.
Wszystko zaczyna się od zrozumienia i uwolnienia siebie. Wtedy możemy być dla nastolatków autorytetami. Wtedy też wiemy, że być nimi musimy.
Jeśli ktoś nie rzucał się pod grzmoty podczas olbrzymiej młodocianej burzy (lub udaje, że się nie rzucał), może jednak nie mieć wystarczających ku temu środków. Lekarz raczej nie zoperuje serca, znając tylko podręczniki.
Do mnie do pracy przychodzi "kwiat młodzieży", jak to mówimy z kolegą, albo "słodkie dzieciaczki" – ironia, mam nadzieję, wyczuwalna. Bandy młodych ludzi maltretowanych hormonami i gwałtownie zmieniającym się światem. Piją, płaczą, niszczą, klną, przeszkadzają, robią w toaletach ciążowe testy, nie mają się gdzie podziać ani co ze sobą począć.
Czasem przychodzi do mnie któraś z pań działu technicznego i mówi: Magda, jak ty to robisz? Krzyczę na nich, a oni nie zwracają na mnie uwagi. Ty zeszłaś do nich raz i jest święty spokój.
Wzruszam wtedy ramionami. Te dzieciaki chcą jasnych i klarownych zasad, chcą zostać zauważone, a ja zawsze daję im jasno do zrozumienia, że uważnie się im przyglądam i zazwyczaj wyjątkowo nie podoba mi się to, co widzę. Każdy zbuntowany nastolatek potrzebuje upierdliwego stróża w pobliżu, przypominającego o prostych zasadach, dzięki którym da się przetrwać. To jedna z ważnych rzeczy, które robię, choć mam zupełnie inne obowiązki, głównie redaktorskie – obserwuję ich na kamerach, sprawdzam miejsca, w których są, rozdzielam ich, kiedy się biją, każę im chować flaszki, a jak przekroczą granicę, czasem, na szczęście rzadko, dzwonię na policję. A przy tym wszystkim traktuję ich z ironiczną troską. Przewiduję, co mogą zniszczyć, więc staram się temu zapobiec; jestem krok przed nimi, gdy to tylko możliwe. Umożliwia mi to fakt, że byłam podobna. Wydziarana pani wie, gdzie i co kwiat młodzieży robi. Rodzice – często nie chcą wiedzieć.
Jako nastolatka co najmniej kilka razy próbowałam popełnić samobójstwo.
Czasem uśmiecham się przekornie, kiedy patrzę w lustro. Kobieta, którą widzę, jednocześnie jest mną i nie jest. Jednocześnie jest żywa i martwa. Kicia Schrödingera.
Samobójstwa nastoletnie były niedopracowane. Udałoby mi się dopiero parę lat później, pod koniec burzy, tyle że zrządzeniem losu – perfekcyjna burza okazała się zbyt perfekcyjna – byłam w danej chwili zbyt zdruzgotana i zbyt nietrzeźwa.
Może opowiadanie o tym z taką nonszalancją wydaje się dziwne, ale tak działa czyste powietrze bez burzy i autokontemplacja. Kiedy życie dojrzeje, z biegiem lat staje się przejrzyste. Przeszłość jest jednocześnie żywa i martwa. Moja przeszłość jest teraźniejszością innych. A moje świadectwo może być promieniem światła.
I, co istotne, "jeżeli boisz się mówić prawdę – już jesteś niewolnikiem".
Jako uczestniczka idealnej burzy przejawiałam tyle niebezpiecznych zachowań, że kiedy patrzę wstecz, zastanawiam się, jakim cudem żyję (a raczej, jakim cudem odrodziłam się kimś zupełnie innym, bo to wszystko wygląda jak życie motyla, a raczej ćmy, tak, dokładnie tak).
Najpewniej przez odrobinę szczęścia, gdy nie poświęcano mi uwagi, i kilku dobrych, mądrych dorosłych oraz parę mądrych, dobrych lektur, kiedy tę uwagę mi poświęcono.
Moje samobójstwa, jak widać, nie były udane – z różnych względów. Samobójstwo w afekcie nie jest łatwe, a zabicie żywego organizmu, w który wpisane jest przetrwanie, wymaga, jak już wspominałam, wyrachowania, klarownego powietrza, nie burzy. Oczywiście wielu osobom udaje się zabić podczas burzy, gdy afekt wyje*ało ze skali. To są później te sytuacje, przy których aż ciarki nas przechodzą, gdy o nich słyszymy. Dzieciak sznurujący buty i wskakujący pod pociąg.
Sytuacje niepodobne temu, gdy pewien sławny mężczyzna powiedział spokojnie w szpitalu: skoro syn chce się zabić, może trzeba mu pozwolić?
To nie są samobójstwa, które muszą się ziścić. To zazwyczaj tylko i aż olbrzymia, nieogarniona jak kosmos bezradność, i żeby jakkolwiek odzyskać władzę nad życiem, człowiek dokonuje jedynej decyzji, do jakiej pozostało mu całkowite prawo – odbiera je sobie.
Pamiętam czarną rozpacz, towarzyszącą próbie samobójczej. Bardzo trudny przeciwnik. Doświadczenie było tak graniczne, że mózg wyparł je na lata, by później obudził je cudzy koniec, i by wyżarły je "Larwy".
Miałam w liceum kolegę, który rozmyślił się w ostatniej chwili, ale było już za późno. Jakieś siedem lat później inny nie potrafił wyrazić swojego cierpienia, więc zademonstrował swoją śmierć, i jak śpiewa Kortez, "nie zapamiętasz nic już tak jak mnie, tu" – wszystkie wspomnienia przytłoczyło to jedno.
Mówi się, że miłość wystarczy, ale miłość jest często tak trudna do wyrażenia, jak cierpienie, i umieramy z niej, bo nie potrafimy dać jej ujścia albo nam na to nie pozwolono. Miłość nie wystarcza, potrzebna jest uważność. Wobec drugiego człowieka tak szczególnie, jak wobec siebie.
Kiedy w tamtym roku wracała mi depresja, pierwszy zareagował człowiek, który w ogóle mnie nie widuje, ale gada ze mną przez fejsa. Zna to z autopsji. Był upierdliwy i nie dawał mi spokoju. Kazał kupić i zrobić kilka rzeczy. Przeszło.
Dlaczego nie udało mi się popełnić samobójstwa? Mówiąc poetycko, moją ciemność przebijały promienie światła, po których dało się wrócić z otchłani. A ja miałam na to wystarczająco twardy charakter.
Moja matka przez większość mojego życia sprawiała wrażenie osoby niewiarygodnie opanowanej (podobnie jak babcia) i to opanowanie mi się w końcu udzieliło, gdy minęła burza. Sfokusowanie na celu (modne słowo), nieprzejednanie powoduje, że uwaga nie jest w stanie uciec i się zatracić. Oddawałam się więc i oddaję bezgranicznie celom. Niemniej brakowało w moim życiu wystarczającej uwagi, która uchroniłaby mnie przed częścią sytuacji granicznych; nazbyt byłam puszczana samopas jak na tak trudne, a może zaburzone (i na pewno nadwrażliwe) dziecię. Byli jednak też nauczyciele i instruktorzy, którzy uczyli i uczą nadal podejmowania wyzwań i wywiązywania się ze zobowiązań. Zasad niczym parasol pomiędzy tobą a nawałnicą. Rodzina, jednostki zawsze wyalienowane, niejowialne, pokazywały, że można radzić sobie samemu. Dla kogoś uczącego się życia były to lekcje bezcenne. Nie cierpieć w sytuacji, gdy jest się z czymś samemu, lecz czerpać z tego siłę. Nie musieć, a chcieć się zwierzać. Proces długi, ale pomyślny.
Dziecko, które wierzy, że musi się komuś oddać i musi być przez innych akceptowane, to niewolnik, i podczas burzy ma związane ręce.
W piątej części Harry'ego Pottera, książki, na której się wychowałam, Dumbledore mówi Chłopcu, Który Przeżył – mogą cię wypchnąć na ring. A możesz wejść na niego z podniesioną głową. To jedyny wybór, jaki masz.
To było wtedy, te piętnaście lat temu, bardzo dla mnie ważne. Piękne i tragiczne przesłania. Przeżywanie czegoś więcej niż szara i rozbłyskująca piorunami rzeczywistość.
Uważam na młodzież. Uważam z troską.
Mam w pracy przekrój rodziców, dzieci, młodzieży. Rodzice niejednokrotnie spełniają swoje ambicje – czasem naprawdę chore – dziećmi, ale gdy te osiągną wiek buntu, rodzice niejednokrotnie rezygnują z tej zabawy, bo jest zbyt wymagająca, a dzieciak nie jest już ślepo posłuszny. Zostawione same sobie w najgorszym okresie życia, dzieci zwalczają siebie i życie na czasem niewiarygodne sposoby.
Dajcie im uwagę, ludzie. Nauczcie ich dawać zdrowy upust emocjom. Myślcie co chcecie, ale ja uważam, że mój latami wypracowywany sposób jest doskonały – powołuję i niszczę całe światy, tworzę i morduję rzesze istnień, przemieniam się, przeklinam, uzdrawiam i zabijam, i nikomu nie dzieje się krzywda, bo wszystko to dzieje się tylko w spisanych na papierze słowach, w abstrakcji wyobraźni, w metaforach, quasi-światach i wielkiej pustce kreacji. Nic nie uchroni przed burzą, ale są rzeczy, które zapewnią podczas niej schronienie. To mogą, a nawet muszą być pasje. I wierzcie mi, że porąbana, krwawa gra na plejce też jest niektórym nastolatkom potrzebna – żądza wypali się na padzie, nie na bezdomnym psie albo dzieciaku sąsiadów. Porąbana, krwawa gra zaszkodzi wtedy, gdy dzieciak ma problemy psychiczne albo jest socjopatą, a skąd będzie wiadomo, czy tak jest, czy nie? Dzięki uważności.
Dziecka nie należy traktować jak kalekę ani jak zabawkę. Przewracam oczami, gdy widzę foteczki niektórych młodych mam: tu dziecko ma nową zabaweczkę, a tam nową sukieneczkę, tu ma jakąś nagrodeczkę, publiczną fotkę i pińcet polubień, chociaż jeszcze nie posiada fejsbunia i nie wie, jaki wizerunek chciałoby wykreować w sieci – spoko, ziom, mamunia wie lepiej; biedny, mały człowiek wytwórnią lajków zakompleksionej rodzicielki. Jej nie wystarcza sukces i rozwój dziecka, ona nie ma potrzeby intymności, nie, musi być dzięki dziecku podziwiana. Wszystko oddała roli, więc w dobie, gdy każdy "musi się" lansować, pozostaje jej uświęcona kreacja matki. Taka osoba nie pomoże podczas burzy, prędzej zaszkodzi. Oddaje swoją, a co najgorsze intymność niedojrzałej istoty za serduszka i chwilowy podziw tłumu.
Może ktoś uzna, że to trochę niesprawiedliwy i okrutny osąd. Ale tutaj nie roztkliwiamy się nad "dużymi ludźmi". Nie pora zostawiać na "dorosłych" suche nitki. Dziecko to mały człowiek, a nastolatek to młody człowiek. Potrzeba mu naszej uważności, bo kalekie ma jedynie emocje. To gotowa istota i niczyja własność, i należy dać jej czas pełen uwagi, by jej emocje do tego dojrzały i to udźwignęły.
Problem w tym, że rodzic, który nie dojrzał, i którego emocje wciąż są w strzępach, nie pomoże podczas burzy. On tej burzy będzie pragnął, jednocześnie nienawidząc. Brakuje mu intensywności burzy. Wciąż jest dzieckiem, wciąż nie czai tego, co najważniejsze. Uważność wobec drugiego rodzi się tylko i wyłącznie wtedy, kiedy człowiek jest uważny i szczery względem siebie.
Wiecie, dlaczego nastoletnie przyjaźnie są takie intensywne, a te dorosłych tak się rozwlekają i wygłuszają? Jest co najmniej kilka rodzajów sytuacji, w jaką trafia osoba, która oddaliła się od burzy. Podam tylko dwie:
1. Człowiek dochodzi ze sobą i światem do ładu. Powietrze staje się przejrzyste. Ludzie są dorośli. Trzeba na nich uważać, ale interwencje są konieczne rzadko.
2. Człowiek nie rozumie siebie ani świata. Powietrze jest mętne. Ludzie pozostają emocjonalnymi kalekami. Stronią od innych, bo bolą ich cudze przeżycia, nieważne, sukces czy tragedia, zazdroszczą intensywności, bo nadal chcieliby ćpać burzę.
Dorośnijcie, fejsbukowe i instagramowe ćpuny. Nauczcie dzieci patrzeć za horyzont, poza burzę. Nie zmuszajcie, a stymulujcie. Młody człowiek to nie stary pies, który pozbawiony uwagi zaśnie na dywanie, tylko szczeniak, który wykopie dziurę pod płotem i rzuci się pod auto, z entuzjazmem, z naturalną naiwnością i jeszcze naturalniejszym impulsem samozagłady.
Zrobiłam to zdjęcie z dekadę temu, na imprezie, na której działo się wszystko, i za którą rodzicie nie wypuściliby nas więcej z domu. Karmiliśmy się głupotą i adrenaliną, gdy tylko spuszczano nas z oka. Teraz, żeby się wyluzować, jadę na urlop albo staję w pozycji z jogi i gapię się na obraz
Wielka fala w Kanagawie nad łóżkiem. I to zawsze wydaje mi się strasznie zabawne. A kiedy coś mnie "nazbyt" poruszy, to piszę książki. Książki na przykład o istotach, które rozpie*dalają 26 wymiarów i zabijają miliony istnień. A czemu nie? Uwalniam się. I dopiero teraz, od paru lat, głęboko i całościowo zaczynam rozumieć, czego pragnę, i jak z tym nie walczyć, nie walczyć z sobą. To wymaga wejrzenia w siebie. I pozwala uczyć tego innych.
Mam tutaj doskonały artykuł,
Samurajski sposób na ból istnienia, z którego płynie nauka, że najlepsze, co możesz dać oprócz uważności, to przykład płynący z akceptacji siebie.
Naucz dziecko akceptacji siebie, bo to bardzo często długa i wyboista droga; lepiej zacząć jak najszybciej. To ważniejsza nauka niż ta w szkole. Szkoła równa do jednego poziomu i pamiętaj, że ci, którzy odstają, często jej nie lubią lub się w niej nudzą. I to jest okej. Jest wiele "dopustów bożych" w życiu, a szkoła może być jednym z nich. Ważne, by nie być dla siebie samego bożym dopustem. Jeżeli dzieciak nie akceptuje czegoś w sobie, niech najpierw się z tym faktem pogodzi, a potem zacznie dany element zmieniać, ze wsparciem opiekunów. Naucz dziecko, że może stawić opór wszystkiemu i każdemu, ale
nie może stawiać oporu akceptacji siebie.
I ten opór w końcu stopnieje. Ale potrzebne jest wsparcie.
Wspominałam, że moja perspektywa jest mimo wszystko nieco ograniczona. Bo ja żyję przekonaniem, że wszystko da się wykreować. Nad wszystkim da się zapanować w swojej głowie (jeżeli wyszliśmy z burzy i nie mamy problemów psychicznych). I nawet jeśli to nieprawda, jeśli nie w każdym przypadku, niech będę przykładem, że w tym konkretnym tak się da. Że istnieją skały w rozszalałym sztormie. Odnajdywałam spokój, pisząc pamiętniki, wiersze i opowiadania; zawsze to ja byłam swoją niezawodną i wieczną przyjaciółką. Niech dziecko na ciebie liczy, ale po to, by budować ostoję z samego siebie. Każdego w każdej chwili może zabraknąć. Istnieje tylko jedna osoba, która jest przy nas do samego końca.
A na koniec, młody człowieku, jeśli twoja rodzina doprowadza cię do szału, pamiętaj, że, jeśli dasz radę, dożyjesz momentu, gdy wybierzesz i stworzysz sobie własną.