wtorek, 13 listopada 2018

Czemu wisisz u cyca, tłusty bachorze?

Ostatnio lekarz powiedział mi po przeglądzie, że jestem pacjentką rokującą długowieczność, czy coś w ten deseń. Czyli jeśli nie zabije mnie cudza albo własna głupota, to może wyszarpię z siebie trochę światów, zanim ten prawdziwy mnie zabije.
Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć.


Ale do rzeczy.
Zawsze podchodzę z niedowierzaniem do pochwał. To nie jest sztuczna ani fałszywa skromność, po prostu rzadko rozpoznaję się w swoich tekstach. Nie umieszczam siebie w opowieściach, ale często piszę o rzeczach bardzo osobistych, oddanych bohaterom, by przeżyli je na swój sposób. A to wszystko odmienia. 

Przykłady. Społeczeństwo w „Openminderze” jest sparaliżowane i znudzone tym, co robią politycy, odmienione wojną, uwięzione przez miasto przegrywające z dziczą, z którą musi je dzielić. Bohaterowie „Burzy” (nazywam tak roboczo drugą książkę, science-fantasy) szukają winnych śmierci jednego z nich. I odkupienia. W „Locie motyla” ludzkość traktowana jest jak dziewczynka, której cnotę można kupić, a potem sponiewierać ją i wyrzucić. Obcy pogardzający człowiekiem pojawiają się u mnie często. W „Apolinarym” człowiekiem pogardza technologia. W „Czarnobyl cię kocha, biorobocie”, na nasz wymiar wylewa się inny, miażdżąc to, co było dla nas nienaruszalne. W „Moście na rzece Chan” ludzie to niewolnicy. W „Głosie światów albo kołysance satelitów” bohater jest samotny, tak samotny jak chłopiec, który stanowi główną postać pisanej właśnie młodzieżówki. Ale ta samotność bohaterom nie przeszkadza. W „Mózgu, pracuj”, nie inaczej niż w Apolinarym, człowiek gubi się w wirtualu, zdającym się urzeczywistniać jednostkę bardziej niż sam świat. 

Oddane postaciom realia, myśli czy zdarzenia zmieniają się i odchodzą. Kiedy ktoś propsuje te teksty, czuję się, jakby chwalił moje dorosłe dzieci. Niezależne jednostki, których sukcesy stanowią ich własne dobro. Każdy zawsze czyta tekst na swój sposób i nigdy dwie osoby nie odbierają go tak samo.
Nikt nigdy nie odbiera go tak jak ty.

Kocham wydawać na świat dobre rzeczy. Ale „prawdą jest, że ich nie kocham”, jak powiedział Dobb o swoich tworach w Non serviam (Lem). Prawdą jest, że ich nie chcę, tak jak matki w przyrodzie wyganiają dzieci; radź sobie sam, daj mi spokój, bo będę miała kolejne wiszące u cycków bachory. Wielokrotnie pisałam o tym, że jestem jak wtyczka wpięta w wieczny strumień treści. Sam akt tworzenia jest fantastyczny.
Wszystko po pracy nad tekstem jest nieważne. Niczego już po ostatnim słowie nie kocham. 
Nie kocham na przykład tego:

Tekst Świerczek-Gryboś natomiast, choć lekko irytował mnie na poziomie idei (ten antysystemowy, zbuntowany bohater…), jest świetnym kawałkiem literatury. Po Niemożliwe i tekście autorki w ostatnim numerze „Fantomu” mam ogromną ochotę sięgnąć po jej powieść, Openminder, bo kreuje ona skomplikowany świat, a opisuje go stylem obiecującym bardzo dobrą literacko fantastykę. W Niemożliwe poznajemy skrawek tego świata – ludzi zatopionych w holograficznych nakładkach na mocno rozczarowującą rzeczywistość, poddanych eksperymentowi, za sprawą którego nie łamią ustalonych zasad. Autorka jasno sugeruje, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Ciekawe, w którą stronę się skieruje. 

Ale takie słowa może pomogą „Openminderowi” się pojawić, po latach trzymania go przez wydawnictwo w szufladzie. Ten dzieciak dawno już powinien przestać wisieć u cyca. Nie chcę mu już pomagać, chcę, żeby sobie poszedł – pojawił się na rynku. I żył swoim życiem. Nie wychowałam go zbyt dobrze, jest bezwstydny i robi brzydkie rzeczy, ale po co dawać światu ułożonego zwierza? Niechże będzie dzikusem gryzącym w tyłek. Niechże wzbudzi jakieś emocje, choćby negatywne. Muszę iść dalej. I muszę wiedzieć, czemu mam dopisywać kolejne części. Zaczęłam kilka światów. A mogę ich rozpocząć jeszcze od cholery.
Idź sobie, "Openminderze". Sio. Wyfruń z gniazda, a jak złamiesz sobie kark, bo się spasłeś, to trudno. Takie życie.
Można by zapytać, czemu, jak się zdaje, znów czekam na premierę tej książki, chociaż zarzekałam się kilka notek wcześniej, że już wystarczy. Premiera stała się bardziej realna, więc jak nie kibicować uwolnieniu się od ciężaru? W tej chwili "Openminder" interesuje mnie tylko odnośnie jego anihilacji z mojego przeładowanego magazynu światów. 

Zajawka z antologii "Fantastycznie nieobliczalni", SQN


Znalazłam ciekawe (i przerażające) zdjęcie powojennej Warszawy w kolorze i splotłam z fragmentem opowiadania z uniwersum książki. Całość w antologii SQN.


– Nałóż mi obraz po zniszczeniu Warszawy przez hitlerowców.

– Przyjęłam. Inicjuję.

Krajobraz w moich oczach zafalował i przez chwilę wyglądał, jakby rozpadł się na piksele, ale nim straciłem orientację, umysł przejęła symulacja. Zakrztusiłem się nieistniejącym pyłem. Organizm najwyraźniej zareagował odruchowo na widok, który się przede mną roztoczył. Stanąłem jak wryty, patrząc na brudne szkielety budynków, wozy pełne gruzu ciągnięte przez konie, zmęczonych przechodniów, w oczach których dostrzegałem jednocześnie rozpacz i zacięty upór. Ich spojrzenia wydawały się ostre, przenikliwe, a wyszczerzone ponad głowami ruiny sprawiały wrażenie bardziej rzeczywistych niż pstrokate wieżowce, które sto lat później zajęły ich miejsce.

Na trasę mojego marszu nałożona została siatka bezpieczeństwa, tak bym kontrolował, czy na nic nie włażę, póki system holo się nie ustabilizuje. Przeszedłem kilkaset metrów, robiąc nieustanne piruety, targany impulsywnymi pragnieniami. Może włączyć sobie walki z hitlerowcami? Albo nałożyć obraz krakowskiej bitwy mechów? Wymyślić własne potwory? A jednak zwyciężało we mnie pragnienie postapokaliptycznych wizji, ciszy i całkowitego wymazania elementu ludzkiego z krajobrazu. Mój psychoterapeuta być może nazwałby to buntem wobec „nowej komuny”, w której żyłem, wewnętrznym sprzeciwem wobec raju lewicowców: świata bez zła, gdzie prywatność była pojęciem nad wyraz względnym.


Ulica Szpitalna, by Henry N. Cobb


*

Muszę przyznać, że opornie idzie mi pisanie młodzieżówki. Między "Openminderem" a "Burzą" jest gigantyczna różnica (oczywiście podobieństwa również się znajdą), natomiast młodzieżówka, choć ma własny niepowtarzalny świat i wystrzeliwuje w kosmos, wraca klimatem do opowieści Nikodema. Może to mnie właśnie męczy? Skazywanie kolejnego quasi-dzieciaka na przedzieranie się przez gąszcz dziwacznych wizji wywleczonych z mojej głowy? W "Burzy" bohaterów jest multum i chyba wieloświaty oraz wielość perspektyw lubię bardziej. Ale wiecie, wydawcy nie lubią multiwersów, zwłaszcza od ludzi o niewyrobionych nazwiskach. Bo to się tak nie sprzedaje, jak uniwersum z jedną linią narracyjną. I "Burza" właśnie szuka wydawcy. Tu i tam odzew jest pozytywny, ale to jeszcze nic nie znaczy.
Zapewne to również jest czynnikiem męczącym. Dwie książki u cycków, gdy się pisze trzecią. Człowiek siedzi zgarbiony i myśli: na &*^% mi to?
Innym czynnikiem jest problem ze zdrowiem, ogólnie rzecz ujmując. Miałam taki przez kilka miesięcy, schudłam i straciłam trochę siły. Moje koty na zimę gromadzą tyle, że wyglądają, jakby miały coś urodzić, a ja na odwrót. Ale tak to jest, że na jesieni odzywają się różne dolegliwości. Przeszło już, ale człowiek tak od razu się nie pozbiera.
Piszę młodzieżówkę czerwoną czcionką, bo tylko taki tusz miałam, jak sobie drukowałam pierwsze strony na Wooda. I tak już zostało, bo czerwień kojarzy się z Marsem, a Mars jest tutaj istotny. I zauważyłam, że nawet tak nie męczy otwieranie czerwonego dokumentu, jak zdarza się, że męczą mnie te czarno-białe.



Tak czy siak o wiele sprawniej idą mi fantazmatowe redakcje. Z opowiadaniami pracuje się przyjemnie, trafiają mi się autorzy, z których każdy jest interesującym indywiduum. Nie lubię bezpośredniej pracy z ludźmi, ale taka pośrednia, polegająca na wymianie plików i pisemnych spostrzeżeń, jest dla mnie fantastyczna. No i przynajmniej do czegoś się przydaję. Jak człowiek zobaczy, że w recenzji chwalą opowiadanie, nad którym siedział z autorem bite pół roku, to robi mu się ciepło na sercu. Tutaj nie jest się rodzicem danej historii, a jedynie nauczycielem w szkole takiego cudzego dzieciaka. Może uda mi się w końcu zacząć zarabiać na tym, co tak lubię. Ale i tutaj nic nie jest przesądzone. Tkwię w jakimś zawieszeniu podszytym marazmem. Nie wiem po co były mi moje cztery kierunki studiów i doktorat. I tak nie chcę pracować w wyuczonych zawodach. Ja zawsze wiedziałam, co chcę robić. To były cztery rzeczy. I od piętnastu, dwudziestu, a nawet ponad dwudziestu lat się nie zmieniły.

W następnej notce opowiem o różnych perypetiach w trakcie redakcji, bo to szalenie ciekawe i pouczające zajęcie. Podrzucam jeszcze opis mojego opowiadania z drugiego tomu Fantazmatów. Cieszę się, że ktoś o nim wspomniał w recenzji i w taki sposób opisał.

Z kolei „Lot motyla” Magdaleny Świerczek-Gryboś to pokręcona space opera robiąca na początku wrażenie fragmentarycznych raportów dotyczących działań reptilian na Ziemi. Jednakże to tylko wstęp do historii opowiadającej o Amandzie Check (wdowie po amerykańskim oficerze), która występuje w charakterze reprezentanta rasy ludzkiej podczas pierwszego kontaktu z przedstawicielami astralnej cywilizacji zamieszkującej odległą planetę. Co więcej, ci mili kosmici oferują dostęp do swojej zaawansowanej technologii.

Doczekałam się też wreszcie krytyki (byłam pewna, że albo będą pomijać ten tekst w recenzjach, albo krytykować, eksperymentalna budowa nie zapowiadała fanów). Na LC: Groch z kapustą, czas akcji zbyt teraźniejszy, nieudane próby zabłyśnięcia erudycją, a tu język „chropowaty”, do tego niczym nieuzasadnione rynsztokowe wyrażenia. Może jestem za stary na takie wytwory, lecz nie rozumiem, nie przyswajam, dla świętego spokoju 3/10. Przeogromnie się cieszę, że ktoś chciał napisać kilka zdań akurat o moim tekście (a wymienił tylko kilka)! Zwłaszcza że, jak stwierdził, nie jest fanem fantastyki. I spodobała mu się "Topiel" Natalii, co zawsze wywołuje ciepło w moim sercu.
Bardzo lubię czytelnicze recenzje (nie znoszę natomiast o swoich tekstach rozmawiać na żywo). Komentarze i krytykę z portalu NF wpisywałam sobie nawet całe lata w osobny dokument, z którego uczyłam się ulepszać warsztat. I zawsze czekam na więcej :)

W grudniowych nanoFantazjach będzie mój krótki tekst "Muerte Blanca".

15.11 ruszamy z konkursem UFO!


Uwaga! W ten weekend (17-18.11) będziecie mogli przeczytać moje trzecie tegoroczne opowiadanie w druku, "Azyl" (UWAGA, zmieniono tytuł na "Nie bój się zniknąć"), w papierowym Magazynie Świątecznym GW, a także tutaj.

To opowiadanie też długo leżakowało i czekało na swoje pięć minut - i oto jest. Miałam bardzo ograniczony limit znaków, ale zrobiłam, co mogłam, żeby wykonać zadanie - ukazać świat w 2050 roku, odmieniony przez polski wynalazek, jakim jest CyberOko.

Na koniec mój nowy sposób czytania, na razie poezji, bo długo nie ustoję ;) 



PS. Umarł pisarz. Widziałam na jednym z fp komentarz "do zobaczenia". To chyba wyraz szacunku czy sympatii dla twórczości, ale ja analizuję to dosłownie. Z jakiej racji człowiek, którego nie widziało się na oczy, miałby chcieć oglądać jakiegoś randomowego czytelnika w zaświatach? I czemu mieliby wieść jakieś życie pośmiertne w tym samym miejscu? Gdyby fani mogli po śmierci prześladować idoli, jak dla mnie byłyby to najgłupsze zaświaty ever.

I już na koniec końców: bardzo smutne bajki.

czwartek, 25 października 2018

Nowe publikacje

Krótko. Trzy rzeczy. W kolejności ukazania się.

1. "Fantom" nr 7, opowiadanie z uniwersum "Openmindera", swego rodzaju bonus do fabuły i do finału książki ;) Ale nie martwcie się, nie ma spojlerów.
Dzięki opowiadaniu mogłam popracować chwilę z Adamem Podlewskim.
Fantom można kupić w internetach i w Empiku. Podlinkowałam najtańszą opcję, jaką widziałam.
Zwróćcie uwagę na artykuł mojego kolegi, Sylwestra Gdeli, wywiad z Nerd Kobietą i Fenrirem :)




2. Antologia "Fantastycznie nieobliczalni", SQN. Darmowa. Mam w niej kolejne opowiadanie z uniwersum, ale tym razem spin-off, zaznajamiający ze światem "Openmindera". Wstęp do antologii napisał Michał Cetnarowski, przedstawiać go nie trzeba, ale nie każdy wie, że to również redaktor "Openmindera" i osoba, która wiele mnie nauczyła :)
"Niemożliwe" to tekst będący jednym ze zwycięzców konkursu "Dzieje się. Fantastyka zaangażowana społecznie".
Zwróćcie uwagę na zapowiedzi książek debiutujących ze mną w SQNie pań, to świetne dziewczyny. Zapowiedź "Openmindera" też tam jest ;)



3. Drugi tom Fantazmatów, darmowy, od 30.10.2018 (ACHTUNG, PREMIERA PRZESUNIĘTA 08.11.2018), do ściągnięcia z naszej strony, zakładka Projekty.
Opowiadanie o konstrukcji inspirowanej "Carrie" Kinga. Zajęło siódme miejsce na ponad sto sześćdziesiąt i rozpoczęło moją przygodę z projektem, bo najpierw byłam laureatką, a dopiero potem weszłam do ekipy ;) Pozdrowienia dla Dawida Wiktorskiego, kolejnego redaktora, który pozwolił mi na zdobywanie bezcennej wiedzy i umiejętności.
Zwróćcie uwagę na "Topiel" Natalii Wójcik :) Jest zaraz po moim opowiadaniu.



Wiecie, słaba jestem w przemowy zachęcające, wolę po prostu pisać (mam nadzieję, że) dobre teksty. Bo to kocham. Nagadałam się już przez dwie ostatnie notki, więc kończę.

Cierpliwie drążcie swoje skały.

poniedziałek, 8 października 2018

Bój się.

Zanim przejdziemy do rozwinięcia tytułu: poprzednia notka była najpopularniejszym wpisem ze wszystkich moich blogów. A mam ich kilka, i ten wcale nie był dotychczas najczęściej odwiedzanym.
Dzięki, że przeczytaliście, dlaczego nie czekam na premierę "Openmindera".

30 października drugi tom Fantazmatów! Przypominam, nasze antologie są do pobrania za darmo. Będę wyczekiwać wszystkich recenzji, bo zarówno pracowałam nad tomem, jak i znajduje się w nim mój tekst. Konstrukcja opowiadania inspirowana jest specyficzną budową "Carrie" Kinga. Nie zabraknie w nim światotwórstwa, podśmiechujek z freudyzmu, kosmicznej polityki i rozliczania ludzkości.
Praca w Fantazmatach to największa tegoroczna frajda w moim życiu. Gdybym przestała przyczyniać się do sukcesów tego projektu, z którego nie mam nic poza wielką satysfakcją i zawaleniem robotą, zabrakłoby mi potężnego kopa.
Ogłosiliśmy kolejny konkurs we współpracy z fantastyka.pl :)




*


A teraz do rzeczy.
Opowiem o czymś raczej nielubianym. Bo lubić "należy" zupełne tegoż przeciwieństwo.
"Trzeba" zawsze do przodu, koko dżambo, i pchać się, i pokazywać, ryzykować, podróżować, przyjąć jakąś narrację, wstąpić do jakiegoś obozu, brać z życia garściami, chwytać dzień, wchodzić w role, udawać i tak dalej. Nie, nie to, że można. "Trzeba". Najlepiej ciągle. Reprezentować piękne, pełne życie radosnej istoty. Alleluja!
A będąc pisarką, "trzeba" się promować.
"Trzeba" jeździć na konwenty i udawać, że jest ekstra, mimo że otaczają cię ludzie, z którymi nie chcesz gadać. Nie chodzi o to, że coś do nich masz. Po prostu wymagają, żebyś krakała jak oni. Jeden znajomy pisarz tak mi ostatnio radził - wiem, z dobrego serca - że trzeba się dostosować, jeździć, krakać i się przymilać, bo inaczej to kto kupi książkę.
O rany, a ja myślałam, że książkę to się kupuje, bo jest ciekawa.

"Trzeba" pchać się do magazynów. Najlepiej papierowych (jeśli chodzi o fantastykę, papier jest na wymarciu). "Trzeba" złapać dobre wydawnictwo, jak boga za nogi. Ale to nie Ameryka i amerykański sen o karierze pisarskiej.
Te wydawnictwa i redakcje nierzadko upadają, nie publikują, nie płacą i tak dalej, ale tego to już raczej się nie mówi. Bo "trzeba" udawać. Redaktorzy, wydawcy też zdarza się, że udają. Przecież jakoś tych autorów należy ugłaskać, jak coś się sypie. A w ostatnich latach sypie się gęsto i często.
I "trzeba" całować redakcje oraz wydawców po rękach, że wzięli tekst, nawet jak go chomikują gdzieś miesiącami czy latami. Nie wolno powiedzieć: oddajcie mi moje teksty, bo wam gniją na serwerach moje umysłowe flaki, które sobie wyprułam. "Trzeba" uczyć się cierpliwości i nie zarabiać na własnej pisaninie.
Jak piszesz, to cię ludzie nie traktują jak partnerkę biznesową, tylko z jakimś takim pobłażaniem. Pisarce to przecież wszystko można powiedzieć. Że ma premierę wtedy i wtedy i tej premiery nie zrobić. Że opowiadanie będzie w takim i takim numerze, i go opóźniać albo nie puścić. Że oddadzą koszty, a potem nie oddać. Nagadałam się już trochę z innymi piszącymi i nasłuchałam historii, od których włos się jeży. Ten, co jeszcze nie wypadł podczas własnych przygód.
Marzy się komuś, żeby publikować i w ogóle? Z mojej strony dużo zdrówka w takim razie, twardej rzyci i dobrego źródła dochodów. No i dystansu, koniecznie.
I pamiętania o jednym. O tym, co w mojej opinii ratuje przed zgubieniem w tym wszystkim siebie. O tym, dzięki czemu nie zostaje się kimś, kim wcale się nie jest. 

O lęku.

Człowiek to kot Schrödingera, jednocześnie żywy i martwy. Skazany na śmierć po pierwszym oddechu. Żyje z powodu lęku. Dzięki przerażeniu - często głęboko skrywanemu, wyłażącemu na wierzch przy chorobach, wypadkach, cudzej śmierci - wydłuża swoją rozłąkę z nicością. Strach to wielki przyjaciel życia. Nawet jeśli nosiciel życia nie boi się śmierci, są setki innych źródeł lęku.
Każdy się boi. Nie każdy się przyzna.
Ja się nie lękam, kiedy jestem na łonie natury. Bez ani jednego człowieka, bez oczekiwań, ograniczeń, odpowiedzialności ani narzuconych narracji. Jestem wtedy połączona; wiem że ja to tylko jeden atom rozbitej na niepoliczalne istnienia planety. Jestem ziemią, drzewem, ptakiem i szkieletem sarny. I do cna sobą. "Myśliwy jeszcze ma broń i trzyma smycze, lecz las jest nasz i łąki też są nasze".
Dlatego wędruję po lesie praktycznie codziennie. Łatwiej mi potem egzystować wśród ludzi. Łatwiej pozostać sobą.



Wśród ludzi pełno jest ograniczeń, oczekiwań, narracji. Nadbudowy rzeczywistości mają swoje systemy. Każda posiada własne zasady. Znasz je na pamięć. Im częściej tkwisz w roli, tym bardziej rola iluzorycznie staje się tobą.
Boję się nie bycia sobą. I tego, że w niektórych osobach lęku jest zbyt mało. I zbyt mało autentyczności. Albo za dużo głupoty. Uszkodzeń. Nieoswojonych upiorów.

Wielu ludzi ciągle udaje. W reakcji na oczekiwania, z lęku, dla przyjemności. Życie przeraża, a prawda jest brudna. Ludzie robią mnóstwo rzeczy na pokaz. Czystych i ładnych. Wierzą w swoje pokazy. Uznają ciekawy rodzaj intymności. Wiecie o czym mówię, choćby relacje, prawie na żywo, ze ślubów czy z narodzin dzieci, intymność obcych ludzi rozrzucona po waszej tablicy na fejsie. Chcą być akceptowani. Chcą być kochani. Chcą, żeby było tak, jak na zdjęciach. Nie zobaczysz co jadłem, bo nie widzisz nic w zamieci. Dopasowywanie się do jednego kanonu piękna i szczęścia. Sprawozdania z wyjazdów, ludzie koniecznie jak najszczęśliwsi i jak najbardziej wyluzowani na zdjęciach. Tony filtrów, makijaży. Zapominają, że poza ramami ekranów wydarza się świat. Albo go w sobie tłamszą. Sprawdzają lajki, bo to dopamina. Separują się od realnego świata, tego brzydkiego i pełnego krzywdy, wchodzą z otwartymi ramionami w immersję. Wojna na Wschodzie? Nikt jej nie widział, jedynie zdjęcia, takie jak w filmach sajfaj. Molestowanie, dyskryminacja? Ktoś nie doświadczył, więc uważa, że nie istnieją. Na ulicy nie reaguje się na krzywdę. Przecież to nie dzieje się naprawdę. Bo nie mnie. Nawet dobroczynność na pokaz, do wklejania innym w ekrany, żeby wiedzieli, jaki to fajny człowiek z ciebie. Koniecznie trzeba być fajnym, w konkretny sposób i najlepiej online.
Czy to jest coś złego? Niekoniecznie. Może to zwykły, kolejny etap. Może to nawet krok ku porzuceniu biologicznej formy. Adaptacja do wirtualu.
Mam rozbudowaną tożsamość wirtualną. Jest dość autentyczna, bo przed ekranem siedzę sama, nic nie trzeba udawać. Dla jednostek aspołecznych internet to raj. Każdy chce wyrazić siebie. Ale nie każdy jest sobą, nie każdy uświadamia sobie, że jest przesiąknięty jakąś narracją. Jakimś odrzucanym albo demonizowanym lękiem. Więc często te odgrywane role, wiecznie w ten sam sposób, po prostu mogą nudzić. A nudzimy się coraz szybciej.
A rzeczywistość jest coraz bardziej obca.
Adaptacja do wirtualu. I może kiedyś będzie jak w Blade Runnerze. Nie damy rady rozpoznać czy to real, czy wirtual. A może już teraz nasz umysł tego nie rozróżnia. Wszak fantazje i rzeczywistość są dla niego identyczne pod względem chemicznym.
Pisałam o tym we "Wszystkich śmierciach Apolinarego".

Wielu ludzi udaje lub sądzi, że wie, na czym polega życie. Chociaż według mnie nikt nie wie. Bo nie da się wiedzieć. Ale ludzie muszą sobie wymyślić sens, a jak nie potrafią, ponieważ to bywa niełatwe, to przyjmują jakiś gotowy i wychwalają go pod niebiosa. Bo się boją, a sens to ulga. Zaprogramowani, tacy sami, przechodzący przez życie w bezpiecznym śnie na jawie. Ze strachu wyśmiewają inność, odrzucają tych, co odstają, są przemądrzali, zachwyceni sobą. Bywa, że w innych ludzie szukają tylko luster do potwierdzenia swojej racji i wymyślonej wyższości. Pisał o tym Lem. Takie osoby patrzą na świat z perspektywy solipsyzmu. Obudowują zalęknione wnętrza mitami. Udają, że ta szara, brudna, brzydka i w każdej chwili poniewierająca wymuskanymi ideami strona życia nie istnieje. Że nie istnieje paniczny, egzystencjalny lęk. A inne byty traktują jak narzędzia, statystów, pixele.
I moja racja najmojsza.
Nocą przytulają zgromadzone sensy, jakby były maskotkami z dzieciństwa. Bo upiory, co do których za dnia się udaje, że ich wcale nie ma, w ciemności wyłażą z szafy.
Zawsze śpię przy mrugających, kolorowych lampkach choinkowych, rozwleczonych po całym pokoju.
Ludzie wokół. Lekko niepokojący, iluzoryczni jak hologramy. I ty, wciągany w gierki jak każdy. Budzący się czasem z ręką w tym samym co wszyscy nocniku.
Już nie wypada mi być smutnym.
Inni prawie zawsze chcą, żebym nie była sobą. Obcy, żebym była miła, otwarta, skromna, skora do współpracy, rozmowna, przystosowana, posłuszna i zadowolona. Z roli do roli, jak najlepiej odtworzyć. Pozwolić na komentowanie tego, jak mam wyglądać, myśleć, żyć i pisać. Mam odpowiadać na pytania. Mam nie doszukiwać się buców, bucek, mizoginów, mizoginek, psychopatów, psychopatek, tylko z zaufaniem.
Prawda boli, więc wielu jej nie chce. Jeśli słabniesz, rezygnujesz, obojętniejesz, wpadasz w depresję, starzejesz się czy umierasz, masz to robić po cichu i nie rzucać się w oczy. Masz się zgadzać. Masz czekać. Milczeć.
Masz się nie bać.
Przyjaciele chcą, żebym zawsze była taka sama. Przyjaźnie mają być stałe, bo ludzie boją się zmiany i chaosu. Potem wzdychają, że ten czy tamten się zmienił i nie ma czasu. Nie lubimy, kiedy ktoś przerywa nasze przyzwyczajenia. Mózg kocha przyzwyczajenia i powtórzenia, bo się nimi broni przed czystym szaleństwem kruchego istnienia na tej małej planetce.

No i przecież "taka ładna", "zdolna", "młoda", a jak się nagle okazuje, że ma mentalnie sto lat, że nie jest wystarczająco miła i nie interesuje ją cudza opinia, to ktoś jest urażony. A przepraszam, skąd jakieś oczekiwania? Ludziom to się często wydaje, że taka dajmy na to wytatuowana blondynka, co jeszcze pisze, to ona wszystko dla innych i pod publikę.
Ale to wszystko dla siebie. Pisanie jest dla innych? I krytyki konstruktywnej pilne słuchanie, żeby ulepszyć swoje owoce? Oj, nie. Przynajmniej ja robię to po to, żeby sprostać własnej poprzeczce. Dla mnie. Żeby spróbować pojąć siebie i świat, albo zanurzyć się w inny. A że inni na tym korzystają - rewelacja, perpetuum mobile!
Sądzę, że wszystkie czyny zawsze pochodzą z egoizmu, nawet "altruistyczne". Gdyby coś nie dawało satysfakcji, nie robiłoby się tego. Nie oszukujmy się. Tutaj nie będzie kłamstw i naiwnych narracji. Nawet oddanie życia jakiejś sprawie czy za kogoś jest służbą sobie. Po prostu wydaje nam się, że nie dałoby się dalej żyć, nie zrobiwszy tego.
W mojej opinii dobro bierze się z lęku. Strach, kim by się stało, gdyby się coś zrobiło lub czegoś nie zrobiło. Strach przed karą. Utratą nagrody. Odrzuceniem. Zdehumanizowaniem bliźniaczej istoty. Czyli samego siebie.
Lęk jest dobry. Dobro jest lękiem.

Boję się wśród ludzi. Swojej i cudzej odpowiedzialności. Swojej i cudzej nieodpowiedzialności. Nie bycia sobą. Tych nieautentycznych osób, przez co nierzadko bezmyślnych.
Takie na przykład wystąpienia publiczne doprowadzają mnie do rozstroju żołądka, migreny i głębokiego dołu psychicznego. Musiałam występować na konferencjach z powodu doktoratu, wyścigu szczurów po marne stypendia i oczekiwań promotorki, którymi mnie dobijała, chociaż to taka wspaniała kobieta. I jej spodziewaniem się po mnie cudów. Wybierałam małe konferencje, blisko, ciekawe, nie jadłam, czytałam z kartki, bo lubię pisać, a mówić nienawidzę. I tak to odchorowywałam. Ja w ogóle choruję, gdy muszę iść na uczelnię, bo to jest miejsce, które nie zapewnia mi bezpieczeństwa, rozwoju ani spokoju. Zapewniało przez wiele lat, ale nie na doktoracie. Jakbym przekroczyła magiczną granicę.
Jedna pani to się śmiała, że ona miała porządne stypendium i siedziała w domu nad rozprawą, a nie jak my, milion wymagań, zajęć i zbierania punktów, nie wiadomo po co, i dysertacja przez to leży i kwiczy, he he, frajerzy.
Ktoś mi wmawia ileś tam lat, że ja "muszę" mieć tytuł doktora. Błagam. Nigdy mi na nim nie zależało. Jestem frajerką, tak, bo przez cudze oczekiwania latami przebywałam z toksycznymi ludźmi. Na szczęście wypracowałam odporność i oporność, więc chociaż tyle z tego.
Ktoś mi mówi, że "trzeba" jeździć na konwenty, żeby walczyć z jakimiś stereotypami. Podobno stare wygi lubią wygadywać przedpotopowe głupstwa i stanowienie powiewu świeżości to konieczność. Oho, zamienił stryjek siekierkę na kijek. Mizoginiczne i faszystowskie bzdury, których nasłuchałam się gdzie indziej, na jakieś nowe ciekawostki. Nie siedzę za mocno w fandomie, nie wiem, jaki jest i go nie oceniam. I wolę, żeby tak pozostało. Jasne, wiem, że tam was jest od groma świetnych osób, szalenie ciekawych, chodzimy czasem na piwo, robimy razem projekty. Ale nie mam zdrowia na szeroko zakrojoną integrację i prezentację na żywo, zaraz wyjaśnię, dlaczego. No i najważniejsze...
JA NIC NIE "MUSZĘ".
Wiecie, po tych latach, teraz, jak mam WRESZCIE debiutować, to oczekuje się po mnie promowania siebie. Ciśnie się na usta: puśćmy książki, to będę miała co promować. Ja jestem dla siebie. Promuję moją twórczość. Od lat. A że mi się ogranicza, podbiera i chomikuje arsenał do promowania, nie, tych luk nie będziemy zalepiać robieniem ze mnie kogoś, kim nie jestem.
No ale nic to, chciałam być dobra, miła, uczynna, otwarta i co tam tylko, i jechać na te konwenty. Dla tych moich biedactw - chomikowanych książek. Z własnej nieprzymuszonej woli. LemCon, Falkon, CC. Na LemCon przyszłam chora, z rozwalonym żołądkiem, gorączką i migreną, a potem było tylko gorzej, bo LemCon to mały konwent, a Falkon to wielka biba. No ale chciałam, i ambitne wystąpienie na Falkon przygotowywałam, ale mój żołądek kapitulował, nie chciał wrócić do formy po chorobie, i już nic nie mogłam jeść.
LĘK PRZED NIE BYCIEM SOBĄ.
Nerwica żołądka. Niesłuchanie siebie i potrzeb swojego organizmu nie popłaca. Nie każdy musi chcieć spotykać się z obcymi ludźmi, opuszczać strefę komfortu, można być introwertyczką i samotniczką, którą konwenty nie grzeją i nie interesują. Próbowałam się zmusić, tak jak zmuszałam się do łażenia na doktorat, konferencje i tak dalej. Bo mi pociskają frazesy całe życie, że jestem zdolna, to "muszę" to i tamto. Albo coś komuś wiszę. Albo w ten sposób mam na coś zasłużyć. Że coś trzeba znieść w imię cholera wie czego. I dla innych. Mam wrytą w osobowość cechę poświęcania się dla innych i traktowania siebie instrumentalnie. Daleko tak się nie da zajechać.
Nie będzie czego poświęcać, jeśli się człowiek wykończy. A mądrzy Grecy mówili: szanuj ducha swego i jego cielesną świątynię.
JA NIC NIE "MUSZĘ" (powtarzam to sobie, żeby naprawdę do mnie dotarło). I mój organizm w końcu stwierdził, że chyba mnie %^$%^^#$% z tym przymuszaniem.
Odwołałam konwenty. Poszłam na urlop zdrowotny na doktoracie, zalecenie lekarskie. I wiecie co?


Chillout. Mój znękany organizm wtoczył swoje działa do bunkrów i magazynów.
Moje ciało i umysł rozluźniają się, kiedy wkładam najlepszą kieckę... do lasu. Nie na jakieś wystąpienia czy inne takie. Kiedy nie robię tego, czego życzyliby sobie ludzie, którzy BLOKUJĄ MÓJ ROZWÓJ, choć latami ^$^(*^$ smutne frazesy, że go niby nakręcają i umożliwiają.

Kolega napisał niewielki tekst, "Spal suknie i pisz książki", o tym, jak kobiety miały &^%$###% pisać. I jak nadal mają. Bardzo się cieszę, że podrzuciłam mu Marię Komornicką, tę IMO najbardziej niezwykłą pisarkę pod słońcem. Rozpisuję się o niej i jej podobnych w doktoracie (o tym, jak ciężko mają mężczyźni, i jak są przez część dyskursów feministycznych pomijani czy wręcz gnębieni, też). Krzysztof wspomniał w swoim tekście mnie i moje słowa o Mary Shelley. Omawiałam sylwetkę matki Frankensteina w czwartym numerze Smoko.
Jakiż ładny ten jego tytuł. Spal suknie, pisz książki.
Spal wystąpienia. Mów tylko do dziewięciu mieszkańców domu, w tym sześciu zwierząt, głównie znajd. To nie ci, co czegoś od ciebie chcą, nabawią się wrzodów, jak będziesz ciągle chodzić im na rękę, choć niewiele dla ciebie uczynili. A przy tym zagonili do kąta, zawłaszczyli owoce pracy i siedzą na nich jak kura na jajkach. To nie oni półtora miesiąca nie piją i mają taką dietę, że wszystkie narządy się chyba narodzą na nowo, a owoce przemiany materii nadadzą się do muzeum (och, fe, Naz pisze na blogu o defekacji, a przecież dziewczynkom to wylatują motylki z tyłeczków).

Jaką mogę zaproponować narrację, sens? Nie zagłuszaj lęku. Bój się. Bój się nie być sobą. Lękaj się nieznania siebie. Lękaj się zdrady siebie. Spal sztuczność i nieprawdziwość. Wygrzeb prawdziwe Ja z popiołów. Nawet jak nikomu nie pasuje. Nawet jak nie będzie lajczków.
Tylko nie bój się mówić prawdy. Jeśli boisz się mówić prawdę, już jesteś niewolnikiem.
To jednak tylko kolejna narracja. Może nienaiwna, ale jednak.
Lecz chcesz się założyć, że przeczytają wtedy twoje książki? Docenią owoce pracy? Gdy się będziesz tak panicznie, wręcz cieleśnie bać nieautentyczności?

Jestem sobą. A przynajmniej mam taką nadzieję. Bo co to właściwie znaczy być sobą? Przecież nie sposób odrzucić każdej wżartej w nas narracji. Nie wybraliśmy swojej planety, gatunku, płci, imienia, rodziny, nazwiska, narodu, religii, historii, spuścizny, wyglądu, genów. Czym jest prawdziwe Ja?
Przyjmuję, że bycie sobą to całkowite bycie dla siebie. Odkrywanie, nie narzucanie kolejnych warstw narracji. Świadomość, że narracje to nie Ja, a przynajmniej nie do końca. Dojrzałość prowadząca do tego, by nie tylko nie krzywdzić innych, ale i siebie. I nie pozwolić się krzywdzić innym.
To nie jest tak, że owe bycie dla siebie ma powodować szkodę innych i prowadzić do patrzenia wyłącznie na własny interes. Od bycia dla siebie zaczyna się jakiekolwiek bycie dla innych. Ja tak uważam. Jeśli w pierwszej kolejności zaniedbasz siebie i swój rozwój - w drugiej zrujnujesz świat.

Narracje, narracje. Przeczytałeś, przeczytałaś właśnie na tyle obszerny tekst, że nikt by go nie łyknął na fejsie. Dzięki, że tu jesteś, czytelniku, czytelniczko, i mogłam to napisać, a więc ubrać myśli w słowa, przeredagować i lepiej zrozumieć. A teraz idę z psami do lasu. A ty gdzie? Piętnaście minut wyjścia z domu lub rozmowy z kimś, kogo kochasz, według badań chroni przed technoobsesją. Może jeszcze warto czasem wynurzyć się z immersji, skoro świat jeszcze jest piękny, a las i łąki jeszcze są nasze?
A może to tylko cholerna narracja.

sobota, 1 września 2018

Dlaczego nie czekam na premierę

Rogucki śpiewa w jednym kawałku: Współodczuwam wasze lęki, by wymienić je na wiersz.
Jak dla mnie zamyka w tym zdaniu istotę pisania. Ze swej natury pisanie, choć finalnie może prowadzić do radości, radosne nie jest. To wieloetapowa praca organizacyjna, z mentalnym wypruwaniem flaków sobie i światu.
Nazbyt proste filozofie postulują, że powinniśmy się nieustannie szczerzyć i zapomnieć o dobroczynnych skutkach katharsis. Ale w literaturze właśnie tego katharsis często się szuka. Podobnie jak w muzyce. Chce się przeżywać zło i rozpacz na równi z dobrem i szczęściem, a może bardziej.
Może znacznie bardziej. Nie wolno nam czynić zła, zabronione mamy nurzanie w rozpaczy, lecz nasza natura jest dualistyczna, a my dawno nauczyliśmy się fikcją karmić "potwora" w trzewiach - zaspokajać żądzę niszczenia w sposób całkowicie nieinwazyjny względem realnego świata. 
Książki karmią nasze anioły i demony. Uczą nas rozpoznawać dobro i zło, dzięki czemu potem potrafimy reagować.

Po co o tym piszę? 



Po to, aby wam zaprezentować, dlaczego lubię tę pragmatycznie bolesną robotę, jaką jest pisanie, nawet jeśli okazuje się, że - niemal jak w "Dniu Świstaka" - jednego dnia data premiery książki jest, a kolejnego nie ma. Przez czynniki niezależne, przeciwności losu czy jak tam zwać.
Pisanie jest jak organizowanie przedstawień w starożytnej Grecji. Ale o tym za chwilę.
Natomiast bycie debiutantem...

Phil uczył się i uczył gry na pianinie, był coraz lepszy. A ten sam dzień trwał nadal. Nie mógł wyjechać, żeby sobie pograć gdzie indziej. Nie mógł się oddalić od kobiety, którą kochał, i w jeden dzień nie potrafił jej poderwać. Nie mógł przerwać błędnego koła pewnego staruszka, który codziennie umierał. Długo się tym przejmował (szczerze mówiąc, nie miał zbyt wielu innych powodów do zmartwień).
Amator.

To istny kot Schrödingera: książka jest i jej nie ma. Gram na pianinie i nie gram. Myślicie, że zazwyczaj nie czeka się tak długo? Wiecie, ile znam takich osób? Jeśli chcecie publikować, poleciłabym zacząć ćwiczyć siedzenie w pudełku z trutką.



Opowiadania sypią się do czasopism, antologii, projektów, mam napisaną drugą książkę i trzecią w drodze, a "Openminder", czy raczej sprawa tej książki, jest jak egzamin gimnazjalny, do którego nie mogę przystąpić, chociaż jestem już przygotowana do matury. I chciałabym dalej się uczyć i iść na studia, żeby wreszcie, kiedyś tam, zasłużyć na zawód. W jakimś stopniu mnie blokuje. Nie pozwala skorzystać z szerszej krytyki. Przeszkadza poczuć spełnienie i odważnie sięgać dalej, po porażkach czy sukcesach - po prostu dalej. Wyjść z tego cholernego miasta, w którym codziennie trwa dzień świstaka. Ruszyć z miejsca, w którym z tych samych ust padają wciąż te same słowa.

Widziałam nowy plan, który obejmuje "Openmindera". Na taki być może warto było czekać. Często w ogóle warto jest czekać i zaufać trudnym decyzjom. Miałam różne inne opcje. Nie korzystałam z nich. Prawdopodobnie ufam brakom sentymentów i gorzkim pigułkom, a doszukuję się fałszu w słodyczy.
Wiele rzeczy, które zrządzeniem losu wydarzyły się akurat w trakcie oczekiwania na "Openmindera", doprowadziło mnie do miejsca, w którym moim ulubionym cytatem jest:



Co sprowadza się do dystansu, a z dystansu wszystko widać nieco wyraźniej.
<<Nowy wspaniały plan>> nie zmienia faktu, że "sprawa O." jest jak zakrzep w żyle. Proszę o wybaczenie tych, którzy z prawdziwymi skrzeplinami mieli do czynienia, ale porównanie nad wyraz mi się podoba (proszę więc wybaczyć mi też marne upodobania). 
Zakrzep w pikawie może spowodować zawał serca. Patrząc na symbolikę przypisywaną owemu narządowi, zawałem nazwę smutek. W płucach przyprawi nas o zator płucny - gniew. Jeżeli trafi do tętnicy karmiącej mózg, możemy mieć udar. Niemoc. 
Skrzepliny są niebezpieczne. Ta konkretna latami obija się po moim organizmie jak pirat. Bór iglasty wie, jak ciężko pracuję, żeby pojawiające się skrzepliny rozbijać, mimo że czynniki zewnętrzne zagęszczają krew, mimo że trzeba walczyć i zbierać dowody, by lekarze uwierzyli, że się przeżyje operację. Tak, cierpliwość jest mądra i mądrzy są starcy, nauczeni przez życie cierpliwości, a ja mentalnie jestem skonana i stuletnia.
Tyle że czekanie to sprytny złodziej. Jeśli zależy ci na tym, na co czekasz, wysysa cię jak trudny do zlokalizowania pasożyt. Dlatego stwierdzam w końcu, że jest pewna nieinwazyjna metoda na ów zakrzep, na jego całkowite rozpuszczenie.
Odpuścić.
Przecież, tak zupełnie szczerze, nie zależy mi na ekspozycji na świat zewnętrzny. Myślę o niej w kontekście wymiany, najstarszego rodzaju handlu. Świat mi wiele daje, więc i ja coś wystawiam. Jedyną drogą, którą komunikuję się z zewnętrzem - słowem pisanym. Ale przy tym przecież nie daję niczego sobie; wszak już mam to, czym się ewentualnie mogę podzielić. W tym wypadku mam gotowe, latami szlifowane uniwersum. I wydawcę, który chce mu utorować drogę. Mam do tego multiwersum i nowy świat w drodze. Opowiadania z datami premiery. I to wszystko... moje ;) My precious.
Wiele lat uświadamiałam sobie, że pragnienia zaszczepiane w jednostkach społecznych nie są i nie mogą stać się moimi bez umniejszenia prawdziwego Ja. I dlatego zawsze byłam wobec nich na nie. Zawsze musiałam kreować swoją rzeczywistość i swoją prawdę. Byłam i wciąż jestem wobec własnych skarbów zaborcza, w wielu sprawach nieskłonna do dzielenia. Świat się ciągle czegoś domaga i dba, byśmy chcieli się prezentować, rozdzierać ciała oraz umysły; najstarszy rodzaj handlu ma się świetnie. Ale czemu nie wystawić środkowego palca przepychankom i wyścigom szczurów?
Jeśli odpuścić, można się światem zabawiać, zamiast pozostawać marionetką.


Naz by Dariusz Breś, Pol'n'Rock

Do czego zmierzam?

W starożytnej Grecji przeżywano katharsis wspólnie. Czy to radość, czy smutek, oba najpopularniejsze bieguny doznań w odświętnym uniesieniu tłumu. Stoję pomiędzy tymi biegunami i nie nazywam stanu, w jakim się znajduję. Jedna nazwa marnie oddaje stany złożonego ducha, zbyt wiele sprawę rozmywa. Owym nieokreślonym jednoznacznie byciem pomiędzy chętnie się jednak podzielę. 
Sądzę, że nie napisze się nic dobrego, nie akceptując siebie i nie będąc gotowym całym sobą współodczuwać. Dzielicie się ze mną, więc i ja dzielę się z wami, bez wymiany nie ma materiałów. A że wszystko się tak ślimaczy? To sobie jeszcze zaczekacie. "Openminder" to ledwie wycinek z wymiarów w moim napuchniętym łbie.

Odpuszczenie sprawia, że lekarze mogą sobie gadać "nie powinieneś wykonywać samooperacji!", a my możemy kiwać głową, ale nie przejmować się ich gadaniną, ponieważ jesteśmy już zdrowi. Są takie choroby, z których możemy wyleczyć się sami. Wystarczy po prostu przestać przypisywać czemuś wartość. Usunąć pragnienie. Zazwyczaj to, co można usunąć, jest zaszczepione, a nie nasze.
Zazwyczaj to pasożyt.
Odradzam jednak samooperację pod postacią selfa albo vanity. Zalecam okrutną terapię pod tytułem: ciesz się tym w sobie. Wystaw światu język i powiedz: ja to mam, a ty nie, frajerze.
Terapia pod tytułem: wyjdź z pudełka i wsadź Schrödingerowi jego trutkę w...

Oczywiście trudno osiągnąć ów etap wyrachowania i spokoju bez przeżycia wcześniej całej gamy emocji. Bez szarpania zasieków gołymi rękami, strzelania do wroga własnoręcznie wystruganą amunicją, bez służby swoim interesom i propozycjom dla świata. Pisanie to jest obnażanie, pisanie jest intymne niczym łóżko (jeśli nie jest, po cóż pisać?), a najlepsze, że to nie ty się rozbierasz, tylko zdzierasz łachy z fikcyjnych postaci. Pisanie karmi się emocjami twórcy, który tylko dlatego, iż przypieka żywcem nicość, a nie rzeczywistość, nie jest psychopatą. Jest nieograniczonym eksploratorem, udającym się w szalone podróże, by nakarmić odbiorcę.
Pisarz nie powinien więc mieć problemu z emocjami. Dobrze jest na przykład przejść wszystkie etapy żałoby - po ludziach, zwierzętach, drzewach, istotach, bohaterach, po straconych nadziejach, wszystkim, czemu przypisywaliśmy wartość, lecz zniknęło. Zdrowo się też wk*****, przewróciwszy się w pustkę, ale nie robiąc przy tym nikomu krzywdy. Demony muszą odtańczyć swoje, potem dają sztamę i idą spać. A ostatnim zdrowym etapem jest "stawianie krzyżyków". Tak jak to w końcu zrobił Phil w filmie, od którego rozpoczęłam ten wpis - przestał się przejmować, że dzień świstaka trwa w nieskończoność, a on nie może poderwać Rity ani uratować przed śmiercią staruszka.
Zaczął pomagać. Wszystko mi świadkiem, że od miesięcy, lat zajmuję się pomaganiem innym piszącym. Nawet wrześniowa "Nowa Fantastyka".


Tyle światów w głowie do spisania i projektów do zrobienia, a stres źle wpływa na organizm. Niech świstak prowadzi ten samochód, ja zaplatam ręce za głową i kieruję wzrok do jej wnętrza.
Chillout. Dostaniecie krystaliczny, czysty jak łza obraz.
Może. Kiedyś. ;)



Niedługo pojawi się kilka, mam nadzieję, ciekawych opowiadań. W "Gazecie Wyborczej", "Fantomie" i w "Fantazmatach", a także planowanej przez wydawnictwo antologii.
Będąc na fantastycznym urlopie na odludziu, na wyspie chorwackiej, napisałam połowę młodzieżówki. Bazgrałam ją również w potwornym upale woodstockowym. Wierzę, że dam radę zamknąć ją w dwa miesiące, a potem poprawki.

wtorek, 5 czerwca 2018

Półrocze

Co się działo przez te miesiące?

Pierwszy tom Fantazmatów pobrano trzynaście tysięcy razy (unikalne pobrania). Redagowałam, weryfikowałam i recenzowałam tamte teksty i robię to dalej przy drugim tomie (gdzie znajdzie się również moje konkursowe opowiadanie "Lot motyla"), przy Dragonezie i kolejnych projektach. Ogarniam też ilustracje do Dragonezy.



Udało mi się przeprowadzić konkurs "Jestem legendą", na który zgłoszono ponad 90 tekstów, z czego do etapu głosowania przepuściłam 60. Głosowanie nadal trwa w tym oto wątku.

Wysłałam do redakcji NF opko napisane w duecie, piszę drugi duet, nabazgrałam związanego z Jutronautami szorta do gazety. Przeszłam do drugiego etapu konkursu "Umieranie to parszywa robota". 

Mam 50K znaków nowej książki. Celuję w 350K, więc ledwie jedna siódma za mną. Wydawnictwo dało mi do zrozumienia, że chciałoby wydać ją w drugiej kolejności, po "Openminderze", bo zareklamowałam ją jako lekką, młodzieżową fantastykę. A książka, którą przysłałam jako drugą jeszcze w zeszłym roku, nazwijmy ją roboczo "Burzą", to multiwersum z wieloma wątkami, więc poszłaby jako trzecia. Nie mam nic przeciwko, jestem grzeczną autorką i zaraz zabrałam się do szybszego pisania "młodzieżówki". Nie wiem, czy wyjdzie taka lekka, jakby człowiek chciał (mam absolutnie niezwyciężone ciągoty do postapo i mroku), ale jest całkiem nieźle. Jak na moje ciągoty.

Bolączki i cierpienia związane z wydawaniem "Openmindera" pozostawiam dla siebie, ew. opowiadam o tym na NFowych piwach. Data premiery już jest, 19 września (!!!), a więc tylko trzy miesiące czekania. Jakoś to przeżyję. Mam sporo metod relaksacyjnych i dużo pracy. W większości wciąż nieodpłatnej. Ale to doskonała nauka. Zwłaszcza Fantazmaty. Powoli, powolutku uczę się bycia dobrą redaktorką, a to przydatne również we własnej twórczości.


Otwarto mój przewód doktorski. Tzn. nie dostałam żadnego pisma, ale dzwoniono do mnie z dziekanatu odnośnie uchwały o otwarciu. 
Wystąpiłam na konferencji o twórczości Stanisława Lema z referatem "Od samolubnego genu do mechanicznego superego. Dlaczego ludzka natura jest destrukcyjna?". To była przyjemna, spokojna konferencja wśród ludzi, których już znam. Miło było znowu zobaczyć i posłuchać profesora Jarzębskiego. Chociaż przyznam, że jak usłyszałam komentarz jednego pana na jego temat, omal nie padłam. Jeśli kiedyś będziecie pili ze mną piwo, zapytajcie mnie o tę anegdotkę. Obsługiwałam też Międzynarodowe Forum Etyczne, "Moralny status zwierząt". Tutaj dopiero było wesoło - humus na przekąski, psy jako słuchacze, książki pisane zieloną czcionką i życie kurczaków w oksach 360 stopni.

Przechodzę jak taran przez każde kolejne wyzwanie, a jak wydaje mi się, że mam ich za mało, wynajduję nowe. Mam niewiele pieniędzy na co dzień, bo to głównie niewielkie stypendium doktoranckie czy dorywcza pisanina, ale póki stać mnie na prenumeratę książek czy różowe buty z chińskiego marketu, jest okej. Całymi dniami piszę albo pracuję z tekstem, czasem oderwę się i włóczę po lesie i polach, idę na jazz, basen, biegam. Albo maluję po ścianie. Ewentualnie leżę w grającej, wibrującej i świecącej wannie, na którą wydałam część oszczędności. Większość odłożonych pieniędzy to chyba jak u każdego, idzie na wyjazdy. Byłam ostatnio w okolicach Trójmiasta, spotkać się z pisarkami z NF, siedzieć na plaży i gapić się w morze, nad którym tak dobrze w zeszłym roku jakiś czas się mieszkało. Planuję Bałkany. Mój umysł wciąż znika pod falami pomysłów, wizji i emocji, wciąż go muszę wyławiać, żeby wracać na chwilę do świata. Mamy z realnym światem oschłe relacje. Nocami stalkuję przez teleskop Jowisza, Saturna, Marsa i Księżyc, robię karkołomne risercze kosmiczne i zaglądam wyobraźnią tam, gdzie jest to niemożliwe. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Jowisza ze swojego balkonu, popłakałam się. Dosięgnęłam kosmosu dwa kroki za progiem. Jowisz jest piękny, widać jego pasy, a jak kiedyś uda się dorwać mocniejsze soczewki, zobaczę "czerwoną plamę" - wieczną burzę. Może niedługo ujrzę też jakąś mgławicę. Ostatnio cyknęłam naszego przyjaciela przed pełnią:


A nawet Jowisza z księżycami galileuszowymi. Zoom mojego starego, obtłuczonego aparatu nadal mnie zaskakuje. Przeróżne nowe zdjęcia pojawiają się u mnie na fb lub fp.



Tutaj można przeczytać "Wszystkie śmierci Apolinarego", moje opowiadanie z marcowej NF.

Jak wydarzy się jeszcze coś literacko szałowego, nie omieszkam napisać.


środa, 28 lutego 2018

poniedziałek, 12 lutego 2018

Ściany i szczyty

Będę w kolejnej antologii. Z grupką NFowiczów.


Opka, do których napisania się zmusiłam, bazgrane na kolanie w kolejce w ZUSie, na seminarium doktoranckim itd. zgarniają laury. Jeśli chodzi o fantazmatowe, posiłkowałam się przykładem Kinga z Carrie – powplatałam w akcję raporty, książki i inne dziwactwa. Dałam też narrację z różnych perspektyw i, jak to ja, przegląd innych światów, odmiennych Ziem. Skroiłam na szybko wizję nowej obyczajowości, absurdalnych bohaterów i (mam nadzieję) zaoferowałam trochę humoru. Na moje oko spaprałam finał, ale tutaj wszystko mogło się nie udać. Przynajmniej jest spójny z całą wizją.
W tekście na Alpakę skorzystałam z uniwersum Openmindera i porządnie wykonałam kompletnie odmienną od fabuły książki historię.
Opowiadanie, które wysłałam do NF, wymagało poprawek, dlatego zebrałam w styczniu grupkę mądrych głów i dwa tygodnie mordowałam siebie i ich z betą. Odesłałam redaktorowi poprawioną, nieco rozbudowaną wersję i co? A, napiszę wam za tydzień, dwa ;) <tańczy czaczę>


Przetrwać produktywnie trudny okres. Jedyne rozwiązanie.


Ogłosiłam konkurs Jestem legendą. Załatwiłam wszystko, co było w moim zasięgu, na nagrody. A zasięg mam całkiem niezły. Łapcie więc i piszcie, nie dajcie się podłym nastrojom.


A co do nastrojów.
Czy ktoś potrafi odpowiedzieć na pytanie, po jaką cholerę Czapkins pchał się siedem razy na Nanga Parbat? A Ursula Le Guin chciała dotrzeć na fantastyczne szczyty? Nie znam odpowiedzi. Nie umiem też określić, dlaczego tak chcę być opowiadaczką światów. Ale kojarzy mi się to z uporem lepszych ode mnie.
Albo z głupotą. Bo może nie dorastam do pięt nawet tym spacerującym po pagórkach. 
A przecież głupotę już prezentowałam. Najpierw wybierałam durne ścieżki i niby-przewodników, zahipnotyzowana widokiem góry. Kręciłam się i kręciłam po stokach z gromadzonym sprzętem, aż tubylcy, noszący tytuł Prawdziwych Przewodników, zaprosili mnie na swój szlak. Mimo że miałam już kilka odmrożonych palców. I szliśmy sobie wesoło. Pokazywano mi kosmos w pigułce. Aż wydawało się, że możliwe jest wszystko.
No i potem ukazała się Ściana.
Dlatego teraz stoję pod nią i gapię się na szczyt. Wokół nic nie widać poza nim i Ścianą, wszędzie mgła. Przypomina mi to dzień, kiedy pierwszy raz wyszłam na bieszczadzką górkę – Smerek. Miały być ekstra widoki, a nie dostałam nic. Ale właśnie to zrobiło na mnie większe wrażenie niż skąpane w słońcu szczyty podczas kolejnych podejść. Mleczne płótno dla wyobrażeń.

Mówi się, że aktorzy porno mają we krwi swego rodzaju ekshibicjonizm. Może ja mam taki ekshibicjonizm umysłowy, kto to wie. Chodzi mi w życiu przecież głównie o istnienie opowieści, innych światów, jakbym nic nie miało znaczenia poza słowami i malowanymi nimi obrazami. 
Można doszukiwać się wielu powodów takiej sytuacji. Nie mają znaczenia. Nie do końca rozumiem, co mnie pcha na górę, mam tylko przypuszczenia. Ale, cokolwiek to jest, zdaje się cholernie dobre.

Stoję i gapię się na szczyt. Różni amatorzy wspinaczki do mnie podchodzą. Za nic nie odgadnę, czemu tylu ich do mnie przychodzi. Mówią: obejdźmy tę Ścianę tak. Albo tak. No chodź. Kręcę głową i nie odrywam wzroku od szczytu. Słucham tylko tych, którzy mówią: hej, ten lodowaty wiatr przejdzie i wleziesz tam, żeby odmrozić sobie nos. Chodź, zmalujemy coś fajnego w tym czasie.
Tak weszłam do ekipy Fantazmatów, żeby wspomóc powstanie licznych, zaplanowanych antologii i robię to, co od lat amatorsko czyniłam na fantastyce.pl  pracuję z fantastycznymi tekstami. Na tyle odpręża mnie to i satysfakcjonuje, że nawet rzecz, której nie znoszę – pisanie rozprawy doktorskiej – wydaje się odrobinę mniej uciążliwa.
Ale wolę robić wszystko inne. Nie znoszę pisaniny naukowej. Mój nauczyciel-redaktor w złotych radach Jak Przetrwać Wielki Weltschmerz polecił pisanie czegoś kolejnego  nowej książki – i fabuła pojawiła się w mojej głowie niemal natychmiast, przynosząc ulgę. Praca twórcza jest znacznie lepsza od odtwórczej. A niestety, rozprawa z filozofii, choćby eseistyczna, zawsze jest w dużej mierze pracą odtwórczą. Znam dziewczynę z doktoratem z chemii – ona to miała fajnie. Przynajmniej takiej skończonej humanistce jak mnie tak właśnie się wydaje. Badania, wyniki, analiza, synteza...


I tak to wygląda. Co jakiś czas podnoszę głowę znad swoich lub cudzych tekstów i patrzę na Ścianę. Hej, ściana jest normalna, mówi jedna z mądrych głów. Postoisz, zahartujesz się, to potem tam wskoczysz.
Tak łatwo nie będzie. Ale muszę przejść właśnie po tej Ścianie. Żadnej gry, żadnego odbijania piłki, czyż nie?
A potem wam o tym opowiem. Tak już mam. Tak już mają friki, które odmrażają sobie kończyny na zboczach marzeń. Wszystko albo nic.

Wiem, że oczekujecie raczej konkretów niż metafor, ale nie mam żadnych. Blog ma zaskakującą liczbę wyświetleń, dlatego chciałabym móc lecieć z konkretem za konkretem. Dam je za kilka tygodni.
Jednego można być pewnym. Jestem uparta i staram się patrzeć krytycznie. Filozofów szkoli się na krytyków całej rzeczywistości, nawet najprostszych spraw. Zwłaszcza siebie, bo bez nieustannej autokrytyki nie ma przełomowych myśli.
Zaliczyłam etap naiwnej grafomanki. Parę konkursów, antologii i książka w drodze to żaden wyznacznik rozpoczęcia nowego. Fakt, że wykonuję dobrą robotę, pracując z cudzymi tekstami, też nijak ma się do opowiadania swoich światów. Jak kiedyś rzekłam, wyobraźnia w pisaniu jest niezbędna, ale ubiera ją warsztat. Naga jest niema.
Tylko że potem, mając jedno i drugie, trzeba stać się czarodziejem, królem zaklęć, który je połączy.
A ja nie jestem królową niczego, chyba że prób i błędów. I nadal jestem sześciolatką.


Wiecie, jak to zawsze wyglądało na urbexach, kiedy jeszcze miałam większą urbexową ekipę? Jeden z moich przyjaciół zawsze na mnie uważał. Kiedy stałam przed jakąś wyrwą, płotem, przepaścią, kiedy trzeba było się wspiąć po trudnym terenie, czekał na mnie z wyciągniętą ręką, aż przestałam wgapiać się w przeszkodę i ją pokonałam. Zawsze po namyśle, zawsze po pełnym pesymizmu wahaniu, ale nigdy nie było tak, żebym nie zrobiła tego kroku albo skoku. Przyjaciel wiedział, że sobie poradzę – czekał, żebym wiedziała, że w to wierzy. I to wszystko ułatwiało.
Kiedy patrzę na Ścianę, widzę we wspomnieniach ściany z oblezioną farbą. Widzę, jak dziesiątki razy przechodzę przez bramki dozymetryczne i wspinam się na budynki Prypeci. Ledwo przeżywam tamtejszą dietę i łażę po Czarnobylu zgięta w pół, bo moje krzyże nie wytrzymują całych dni marszu i obwieszania się sprzętem fotograficznym. Dygoczę, gdy wspinam się na Dugą. Ale robię to. Co mnie pcha? Głupota, szaleństwo? Czy coś cholernie dobrego?
Właściwie, wszystko jedno. Liczy się efekt. Zdjęcia. Opowieści. Historie ludzi, którzy to widzieli. Świadectwo, które można uwiecznić, przetworzyć, uczynić esencją nowych światów.


Jestem przywiązana do jednego i tego samego. Próbuję być w jednym i tym samym coraz lepsza, iść dalej, wymyślać kolejne wyprawy. To nie jest przyjemne, to przerażające. Po co ryzykować? Po co pielęgnować ośli upór? Po co wspinać się siedem razy na niezdobytą górę?
Stoję i oglądam Ścianę. Nikt nie wyciąga do mnie ręki ze szczytu. Ale to bez znaczenia. Być może nie jestem już taka jak kiedyś. Nie jestem też w żadnym razie dokończona. Jestem w drodze, a ta góra to dopiero jedna z pierwszych. To nie Naga Góra.


Jak widać, lubię pogawędzić, zwłaszcza automotywacyjne, nawiedzone monologi, publikowane z nadzieją, że komukolwiek się przydadzą albo chociaż kogoś rozbawią. Podoba mi się zdanie z Talizmanu Kinga – "Wszystko, czego nie mógł wyrazić, przygniatało go". Niewypowiedziane jest trucicielem, sprawdziłam na swojej skórze. No więc gadam. Umysłowe porno. Obawiam się milczenia. Coś w środku mówi: przestań już się błaźnić, przestań się wydurniać. Ale to nieustanne gadanie i opowiadanie sprawia, że jestem zdrowa. Produkuję, opowiadam, idę dalej. Nic nie gnije w środku.

No dobra, autoterapii dość, może dla odmiany cokolwiek przydatnego?

Dokańczając moje lożańskie obowiązki, przeczytałam ostatnio sporo tekstów. Zwracałam w nich głównie uwagę na traktowanie po macoszemu świata przedstawionego oraz przerysowanych bohaterów. Niektórzy piszący zdają się być pod wpływem konieczności skonstruowania bohatera totalnego lub fabuły tak dokładnie biegnącej po ich myśli, że wszystko inne to tylko marionetki pod dyktando.
Sama to wielokrotnie robiłam. Więc teraz dla odmiany napiszę, co sobie wyobrażam na temat uniknięcia błędów przy konstruowaniu fantastycznych opowieści. Należy jednak pamiętać, że moje wyobrażenia i doświadczenia są relatywne.

Kilka uwag o świecie:
– niech będzie stale obecny, ale nie w infodumpowych blokach tekstu,
– niech objawia się płynnie poprzez opisy, dialogi, sytuację bohaterów, insynuacje, wskazówki, skojarzenia, symbole, atmosferę, język,
– niech przedstawia konsekwentną wizję, z uwzględnianiem przynajmniej większości jej konsekwencji,
– większość nibyświatów opiera się na prawach realnego; trzeba o tym pamiętać albo, jeśli się z nich zrezygnuje, logicznie i spójnie zbudować nowe prawa,
– trzeba wyjaśniać zjawiska; coś nie może się dziać tylko dlatego, że tak chce autor,
jeżeli to fantastyka naukowa, pasuje mocno baczyć na fakty naukowe dotyczące zjawisk, które się konstruuje; bzdury wyssane z palca to nie fantastyka, to grafomania,
– mana niezbędna do magii musi się skądś brać,
– w horrorze atmosfera zagrożenia nie jest tworzona przez określenia straszliwe, przerażające, szaleńcze, złowrogie itd.; trzeba sprawić, by czytelnik się tak poczuł, a nie wmawiać mu, że tak jest.

Kilka uwag o bohaterze:
– nie powinien być marysujką (pozdrawiam kilku drogich NFowiczów, którzy nie znoszą, gdy tak nazywam Mary Sue) ani Larry Stu, no chyba że wasz zamysł to idealizacja i przerysowanie; dobrze jednak złamać sztampowe cechy, bawić się nimi, jeśli już,
– jeśli to musi być bohater totalny, wokół którego kręci się wszystko, dobrze nie określać go jednoznacznie, dawać zagadki, pozwalać mu znikać, zaskakiwać czytelnika, wzbudzać nim w innych bohaterach różnorakie emocje,
– bohater nie jest marionetką autora ani nim samym, konieczne jest uwolnienie go, pozwolenie mu na własne zachowania, nawet jeśli autorowi nie leżą, nawet jeśli bohatera nie lubi,
– postać to jej przeszłość, teraźniejszość i przyszłość; żadnym nie można zanudzać, dobrze jest to przeplatać, intrygować czytelnika zarówno akcją, jak i wspomnieniami czy dążeniami.

Okej. Zamykam się już.

środa, 17 stycznia 2018

wielki weltschmerz debiutanta

Najpierw radosna nowina: zajęłam siódme miejsce w Fantazmatach i mój tekst znajdzie się w jesiennej antologii. Jestem też w tamtejszej zakładce Autorzy.



Opko było eksperymentalne i ryzykowne, a jednak okazało się lepsze w rankingu od ponad stu pięćdziesięciu innych. Mamy kilka osób z portalu NF zaproszonych do antologii i 5/11 laureatów konkursu. Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy warto się na fantastyce.pl uczyć, to po Dobro złem czyń, X, Fantazmatach powinien przestać.


A teraz sprawy mniej przyjemne.


Na blogu głównym napisałam:

Uwolnijcie mnie, o wszyscy, którzy macie wobec mojej jasnej strony oczekiwania! Oto będę kroczyć ciemną drogą prawdy. Żadnego bycia autorytetem. Żadnych miłych uśmiechów, żadnych miałkich dysput, żadnego bycia w samorządach, radach, cholernych Lożach, żadnego zaspokajania ciekawości i rozdawnictwa poświęcenia. Czysta krystalizacja esencji. Przestańmy kłamać, panie i panowie, przestańmy już udawać własne surogaty. Żadnej gry, żadnego odbijania piłki.

I myślę, że powinnam być słowna. Również w przypadku Dzikiej Książki.

Wszystko, co tu piszę, wygląda bardzo ładnie. Trochę jak życie rodzinne w telewizyjnych serialach. Nie kłamię, nie mówię też jednak całej prawdy. Cała prawda wiąże się bowiem z przyznaniem do negatywnych uczuć.

Napisałam Openmindera w 2015 roku. Zgodnie z projektem, w kilka miesięcy. Chciały go niemal od razu dwa wydawnictwa. Wymagał później sporo mojej pracy i dostał mnóstwo wsparcia od niejednego redaktora i recenzenta. Ode mnie, gdy poprawiałam tekst, dopisywałam, usuwałam, uczyłam się, spełniałam życzenia opiekunów. Wypadły jedne podrozdziały, pojawiły się inne; powołany świat jest w mojej głowie tak spójny i konsekwentny (mimo że właściwie stanowi okrutny żart), że raczej nie mam problemu z mnożeniem w nim scen. Chwalono moje uniwersum, styl, chwalono współpracę ze mną, widziałam recenzje, o których nawet nie marzyłam, w których odbiorca sygnalizował, że widzi to, co chciałam mu pokazać, i to robi wrażenie.

Ale proces wydawniczy rozwlókł się tak, że mamy już 2018 rok, a książka dalej nie wyszła.

Znam przynajmniej część powodów, w związku z którymi to tyle trwa. Nie wszystkie rozumiem - na przykład nie wiem, dlaczego sytuacja na rynku fantastyki jest coraz gorsza. Ale potrafię sobie wyobrazić, że tak właśnie jest - całe życie chcę pisać fantastykę, a kiedy mają mnie wydać, rynek umiera. To by do mnie pasowało.
Widzicie, jaki mam fantastyczny nastrój?
W wielu sprawach ekipa z wydawnictwa chodzi mi na rękę i pomaga. Nie jestem pępkiem świata i nigdy się za niego nie uważałam. Dlatego zazwyczaj staram się, że tak powiem, nie naprzykrzać, bo to są fajni ludzie, profesjonaliści z kupą roboty.

Ale przepełnia mnie mieszanka frustracji, zwietrzałej cierpliwości, tysięcy prób racjonalizowania sytuacji i tłumaczenia sobie, że wielu czeka dłużej. Spłynęły do mnie przez te lata opinie, dzięki którym serce mi rosło, ale czuję się tak, jakby pogłębiał się pożerający mnie solipsyzm. No przecież to tylko słowa dwóch wydawców, recenzentów, redaktorów, betaczytaczy - zadowolenie jak i znacznie cenniejsza krytyka, dzięki której sporo technicznych potknięć zniknęło, a moja rzemieślnicza samoświadomość wzrosła. To jednak niewielkie grono: ja i kilka osób, które miały kontakt z tekstem. Człowiek chce pisać dla większej liczby ludzi. Chce się sprawdzić. Chce porównać oczekiwania, nadzieje i lęki z rzeczywistością. Ostatnio czytałam w jakimś wywiadzie z pisarzem, że w jego przypadku pisanie wiąże się z podekscytowaniem.
Niespecjalnie pamiętam, co to jest podekscytowanie.

Znam sporo pisarzy i pisarek fantastycznych, redaktorów, mam ich w znajomych na fejsie, przebywam z nimi na portalu. Widzę sukcesy Marty Krajewskiej czy Jacka Łukawskiego - ludzi, w których gronie znalazłam się w artykule w 2016 roku w Nowej Fantastyce, gdy Krzysztof Piasek zapowiadał mój debiut. Na 2017 rok. Bo wtedy się na to zanosiło. Ale 2017 okazał się rokiem pod znakiem kryzysu. Nie znam się na wydawaniu ani debiutach, ale potrafię sobie wyobrazić, że kryzys na rynku wydawniczym przeszkadza w całej masie rzeczy, w tym w wypromowaniu debiutanta. No i nic to, redakcja trochę trwała, potem po recenzji dopisałam coś jeszcze, strzeliłam propozycję okładki, ilustracje, doszło mi drugie nazwisko, bla bla - spoko, można rzec, pracy nad tekstem nigdy dość. Ale wiecie, to mówi ten sztywny jakby kij połknął anioł na prawym ramieniu, a z lewego dmucha we mnie żarem rozjuszony demon. Pytanie: co z tą twoją książką? jest nieskończone. I nie mam co odpowiedzieć.

Nie siedziałam przez te lata bezczynnie. Wyprodukowałam masę tekstów i nową książkę, na pół miliona znaków, multiuniwersum. Hybrydę, bo i fantasy, i space opera, i romans, i postapo. Lubię ją bardziej od Openmindera, ale to kompletnie różne historie, nie porównuję ich. Niemniej poszłam do przodu, w kolejne historie, rozwinęłam się, rozwijam dalej - a moja książka sprzed prawie trzech lat nadal nabiera powietrza przed skokiem do wody. A ta nowa? Pół roku mija, a ja nie znam recenzji. Mijają lata, a ja piszę dla duchów i nic nie zarabiam. No to po co to wszystko?

Ja wiem, po co. Dla was, dla mnie. Dla tworzenia światów. Dla marzeń. I ja to wywalczę. Choć prawdopodobnie zmienię się przy tym w jakieś upiorzysko, do którego trzeba będzie wezwać wiedźmina.

Ale czasem człowiek myśli, że popełnił błąd i trzeba się zająć w życiu czymś innym. Bo wiecie, ja zawsze chciałam zajmować się pisaniem tej cholernej fantastyki. Gdy miałam sześć lat już wiedziałam, że to TO. Nie utrzymałabym się najpewniej tylko z tego, ale z tego również bym chciała. Dwa lata czekam na pracę, na którą podpisałam umowę. Czy to dużo? Ludzie czekają dłużej i czasem nie doczekują się nigdy. Wszyscy z branży mi mówią, że to nic dziwnego, że debiutant długo "śpi". Jeden pisarz mówił mi ledwie wczoraj: ciesz się, że nie wydajesz tu i tu, bo byś dłużej czekała. Fajnie, cieszę się jak cholera. I tak sobie mówię, że wielu pisarzy miało sto razy gorzej, a już zwłaszcza pisarki - nie wiem już, ile tragicznych życiorysów przerobiłam przy pisaniu doktoratu, ale jakby je wszystkie zebrać i przeczytać naraz, depresja murowana. Albo dystymia.

Chciałoby się tu puścić soczystą litanię przekleństw, ale wam daruję.

Rynek rynkiem, a ludzie debiutują. Wydają dalej. Ja nadal nie. Sami wiecie, że najgorsze jest czekanie. W kolejce, przed rozmową kwalifikacyjną, przed występem, przed operacją. Jak już jesteś TAM, to wszystko mija.

Jak patrzę na nową knigę albo moje dyplomy czy kolejne sukcesy naukowo-artystyczne, to wydaje mi się, że nie wiem, o kim mowa. Ja to zrobiłam? Serio, chciało mi się? No to chyba mam nie po kolei w głowie. Można było w tym czasie iść zarobić przyzwoite pieniądze. A po pracy leżeć do góry brzuchem.
Jak piszesz teksty, to zawsze jesteś w pracy. Trzeba się uczyć odpoczywać.
Powiedziałam ostatnio do kogoś z uczelni, że mi się nie chce czegoś pisać. I że nie będę. Serio, tyle mi się skumulowało obrzydlistw w związku z pisaniem różnych rzeczy, że mi się odechciewa. I ta osoba nagle stwierdziła, że to jej wina, bo za mało docenia moją pracę i to, jak niezwykłą jestem osobą. Co za bzdety. Chcecie mnie utrzymać przy czymś, na co mnie namawiacie, ludzie, to dbajcie, żeby mi się chciało. Nie podlizywaniem się. Torujcie mi drogę. Bo to wy macie łopaty w rękach i obiecujecie mi śliczne ścieżki, a potem rozkładacie ręce, bo zamiast ziemi natrafiacie na kamień. Ja mam długopis. Wywiązuję się z umów, terminów. Nie będę długopisem dziabać w skałę, bo jestem tu od czego innego. Wcale syzyfowej pracy nie potrzebuję. 

Na szczęście jestem bardzo zdyscyplinowaną osobą, która zawsze znajdzie sobie robotę, żeby odepchnąć czarne myśli. Rozpraszają je drobne sukcesy - jakiś wygrany konkurs, antologia, publikacja, hobby, relacje z ludźmi, podróże. Ale one nie mijają. Pisanie doktoratu, który może być naprawdę interesującym, potrzebnym tekstem, to ogromny wysiłek krytyczny i empatyczny, ponieważ bazgrzę o sprawach trudnych, przygnębiających i niepopularnych, żeby nie powiedzieć, że w tym kraju zupełnie nieznanych. Nie chce mi się opisywać kłód rzucanych mi pod nogi, bo szkoda w ogóle poświęcać temu uwagę. Ja nigdy nie chciałam mieć tytułu doktora. Bawią mnie tytuły. Mogłabym to rzucić i nawet powieka by mi nie zadrżała. Namówiono mnie, bo zobaczono we mnie potencjał. Jak w paru innych sprawach. A ja lubię go pragmatycznie wykorzystywać. Ale mam nieodparte wrażenie, że jest jedynie atakowany przez różne instytucje, które chcą pić z niego krew. Widzimy w tobie potencjał, więc nawiąż z nami współpracę, bardzo prosimy, a my spróbujemy go zamordować. Hej, po co ci on? Bez niego będzie ci lżej.
Schopenhauer powiedziałby w tej chwili: a nie mówiłem? 

Tyle że ja, nawet makabrycznie zmęczona, tylko się na to kąśliwie uśmiecham. Ataki są bezskuteczne. Mnie nie można pokonać. Nawet ja siebie nie pokonam. Przetrwam doktorat albo zrezygnuję bez żalu, przetrwam niekończący się proces wydawniczy, przetrwam zniechęcenie, a nawet przetrwałabym z karaluchami wojnę nuklearną. Bo mam swoje światy. Ostatnio stwierdziłam, że gdy umrę, na pewno w nie odejdę. Możecie się śmiać. Mnie też często bawią cudze zabobony.
Kojarzycie Sekretne życie Waltera Mitty? Gość poluje z aparatem na śnieżną panterę, ale gdy ją widzi, nie robi zdjęcia. Tak ja nigdy nie wypowiem pewnych wizji. Masę pozostałych, od kilku lat zawsze (dla was, odbiorców) jak najbardziej dopracowanych, rozdaję chętnie. Chcę wam pokazać Openmindera. Pokazać wam tę wizję i słuchać krytyki. Szkolić się (znowu dla was, odbiorców) poprzez odbiór, bo tak uczyłam się pisać opowiadania na portalu NF. Nie ma dla mnie lepszej nauki. A nauka jest niezbędna, bo wyobraźnia to ledwie zarzewie. I nie byłabym człowiekiem, gdybym nie chciała czasem ponarzekać i rzucać czymś w ściany, skoro to tyle trwa. W ciągu okresu, w jaki czekam na Openmindera, wydarzyło się dodatkowo coś, co naoliwiło wszystkie mechanizmy rozpaczy i zniechęcenia. Żyje we mnie demon; karmiony latami nauki filozofii i obserwacji rzeczywistości, a także śmiercią, jest wielkim przyjacielem i wrogiem w jednym, którego cień przesłania czasem słońce. Ale bratam się z nim. Bo mam o czym pisać. Bez równowagi pod postacią kryształowego serca i płonącego demona nie napisałabym nic. A gdy mechanizmy rozpaczy i zniechęcenia zostały podrasowane, to samo stało się z mechanizmami obronnymi. Wszystko, co się dzieje, czyni mnie lepszym człowiekiem. Bardziej świadomym. Więcej przeżywającym. Cwańszym. Tyle że zmęczonym.

No, to się pożaliłam. Jestem zmęczona, ludzie. Jak jaskółka w deszczu. Czekam na słońce. Jestem nadwrażliwa, mam w głowie kawałki szkła. Niełatwo utrzymać nadwrażliwca w dobrym stanie. A ja to codziennie z powodzeniem robię. Mimo tego, jak wszystko jest rozwlekłe. Jak guma do żucia, przeciągnięta od jednego słupa do drugiego. Czekanie sprawia, że słodycz zmienia się w gorycz. Nawet jeśli to dobre czekanie, potrzebne i w ogóle. Nawet jeśli wszystko dzieje się zawsze w najlepszym z możliwych momentów. To jestem jeszcze w tym wszystkim ja. Ja, która zawsze na coś czekam. Sześciolatka z jednym pragnieniem.
Chociaż tyle, że wolę gorycz od słodyczy. Sok do piwa to zbrodnia ;)

Dlatego przestałam być miła. Przestałam być spolegliwa. Po prostu mi się już nie chce. Rzeczywisty świat nic mi nie jest winien. Ani ja jemu. Możemy iść na solo.
Chodź i przegraj, maleńki.

*
Dorzucam na koniec lineczek do mojego tekstu, który Nowa Fantastyka udostępniła nawet na fp. NF to zawsze człowieka pocieszy.