sobota, 16 stycznia 2016

Dojrzały Dzikus i garść zwierzeń

Na wstępie potwierdzam: mój pierwszy tekst publicystyczny znajdziecie w lutowym Smokopolitanie. Jeśli nie wiecie, czym jest, już tłumaczę: to kwartalnik fantastyczny "od fanów dla fanów". Promuje młodych artystów. To darmowe czasopismo - jeżeli chcecie mieć drukowaną wersję, płacicie tylko za koszty wydruku. Teksty przechodzą solidną korektę i redakcję. Pismo ma poziom i potencjał, a przede wszystkim to świetna idea. Jeśli chcielibyście posłać tam tekst, proponuję jednak najpierw spróbować opublikować swoje twory na stronie NF (jeśli dotąd tego nie robiliście). Jestem oddaną bywalczynią strony fantastyka.pl. Pełno tam mądrych, dobrych ludzi, którzy nauczą, doradzą i zainspirują. Założyłam wątek "Lista wydawnictw zainteresowanych fantastyką". Macie tam aktualizowane na bieżąco i komentowane drogi do "sławy" ;)

Przejdźmy do Dzikusa.

Dzika Książka ma dziewięć miesięcy. Czy osiągnęła dojrzałość i może się narodzić?

Przypomnę po kolei, co się wydarzyło.

Dokładnie w połowie marca w mojej napchanej niepokornymi ideami głowie powstał projekt Dzikiej Książki. Zakładał napisanie pełnoprawnej powieści - wystarczająco ciekawa fabuła, poprawny język, objętość tekstu i spójność, by zostać wydanym w normalnym wydawnictwie (nie vanity press ani self-publishing). Czas: trzy miesiące na spisanie, szlif przez następne trzy. Łącznie pół roku na przygotowanie propozycji wydawniczej. Głównym powodem powstania projektu były nieustanne spory w środowisku literackim odnośnie tego, kto, jak i w jakim czasie może napisać książkę. Kto i po czym jest skreślony? Kto ma czas pisać? Jaka książka jest dobra? Kim jest pisarz? Dałam sobie szaleńczy termin, wzięłam moje niewielkie doświadczenie, nabytą wiedzę, chaotyczne inspiracje i wyszarpałam z siebie najpierw pomysł, a potem całą treść.
Starałam się z chaosu wątków i pomysłów wyłonić spójną i uporządkowaną historię. W trzy miesiące. Nie rzucając jednocześnie natłoku innych prac i zadań. Przy okazji miały zostać spełnione spontanicznie obierane cele, takie jak: 
- pisanie po "lewacku". Nie chodziło o politykę, a filozofię i granice poznania. Pan Ziemkiewicz uznał, że "dobre SF to prawe SF", czemu chciałam się sprzeciwić. Nie stawiajcie mnie od razu w świetle lewaka politycznego, ponieważ mam lewicowo-prawicowe poglądy.

Zatrzymajmy się przy tym na moment, by rozjaśnić różnicę między prawicą a lewicą w filozofii, ponieważ o nią tutaj się rozchodzi. Prawica to bóg, wiara, czucie, nadzieja pokładana w państwie jako instytucji poskramiającej złą naturę ludzką i pogląd, że wyznawca wiary jest rozsądniejszy od ateisty. Prawica uznaje podziały społeczne, ufa tradycji (nawet z czasem uznanej za szkodliwą), nie nowym teoriom. Jest niechętna zmianom. W dyskusji w kręgu fandomu doszliśmy do przekonania, że prawica wierzy także w skończoność Wszechświata, nieprzekraczalne granice nauki, jeden, ustalony model świata. Natomiast lewica to ufność w rozum, negacja wiary, uznanie człowieka za dobrego z natury, którego do zła skłaniają warunki otoczenia. Wzywanie do zmiany warunków życia i eliminacji powodów złych zachowań ludzi, takich jak nierówność czy bieda. Dla lewicy innowacje są korzystne, podobnie jak rezygnacja z przestarzałych zwyczajów. Lewica to nieskończoność Wszechświata, wielość modeli, siła nauki wciąż nieustannie przekraczającej i namnażającej rzeczywistość.

Wróćmy do punktów w Dzikusie.
- wątek eurosieroctwa (którego według Pana Pawlaka nie da się zawrzeć w SF, "bo po co?"), 
- smaczki postmodernistyczne (bo podobno nie ma w Polsce postmodernizmu).

Jak widać, próbowałam zaprzeczyć czy to stereotypom, czy też czyimś przekonaniom. Eksperyment był więc podjęciem licznych wyzwań.

Pisanie zajęło cztery i pół miesiąca, głównie przez to, że nagle zdecydowałam się dorzucić do treści dwieście tysięcy znaków. Półtorej miesiąca przypadło na szlif. Potem dwa tygodnie ustalania wydawnictw, tworzenia streszczenia, notki o autorze, planu postaci, ogólnego przeglądu książki. Wysyłka wydawnicza odbyła się na początku października. Przez październik i listopad zaglądałam do książki, zyskując dystans czasowy, dzięki czemu wyłapałam przegapione błędy logiczne, stylistyczne, interpunkcyjne i inne. W listopadzie Zysk i S-ka poprosiło o przysłanie wydruku dla recenzenta. Niedługo potem, zaledwie miesiąc po otrzymaniu tekstu odpisało krakowskie wydawnictwo (na podanie nazwy przyjdzie czas), okazując swoje zainteresowanie i zapowiadając przesłanie mi opinii recenzenta. Stanowi to nie lada fenomen - trzy miesiące to zwyczajowe minimum na zapoznanie się wydawcy z propozycją. Szybciej odpisują przeważnie tylko wydawnictwa self/vanity, obojętne na treść, nastawione na hajs. Najwyraźniej nie tylko GC przedstawia nową jakość na rynku normalnych wydawnictw.
(Znajomy napisał mi, że na propozycję przysłaną kilka dni temu do "krakowskiego wydawnictwa" otrzymał odpowiedź tego samego dnia. Książka wstępnie się podoba, więc idzie do recenzenta.)

Przez listopad i grudzień informowano mnie na bieżąco o wewnętrznych postępach rozpatrywania propozycji. Ja w tym czasie zebrałam informacje w fandomie i u znajomych, odnośnie omawianego wydawcy. Przed świętami otrzymałam wiadomość z opinią recenzenta, podkreślającą dobre i złe strony książki. Znalazłam w niej określenie mojej książki jako pękającej dystopii. Była wyraźnie pozytywna (dobry bohater, pomysł, styl, język, dobre dialogi), miała jednak zastrzeżenia, które musiałam wyeliminować (między innymi chaos, od którego nie udało mi się całkiem uwolnić, a także "znaczne wyzwanie dla czytelnika"). Życzliwie skierowano mnie do redaktorki po rady i pomoc. To kolejny fenomen - nie słyszałam dotąd, żeby randomowa osoba, z którą wydawnictwo nie podpisało umowy, dostawała redaktora do pomocy.
(Wspomniany znajomy napisał, że zwyczaj wspierania autorów istnieje w Polsce od pewnego czasu. Poza "krakowskim wydawnictwem" i GC, nie mam jeszcze takowych doświadczeń.)
Skorzystałam z profitu współpracy z redaktorką odnośnie scen walki, które należało poprawić, bo je przegadałam. Najważniejsza trafiła do redaktorki na poprawki.
Poza tym, całą książkę poprawiłam sama, według podanych wskazówek. Między innymi:
dodałam kilka scen akcji, 
zmniejszyłam ilość przemyśleń, 
zlikwidowałam średniki, bo utrudniają czytanie, 
ze zbyt długich zdań zrobiłam kilka,
podrasowałam zakończenie i zamieniłam nieciekawą scenę walki na lepszą,
zlikwidowałam dwa podrozdziały namnażające wątki, które spokojnie można przenieść do następnej części, 
postarałam się na początku każdego rozdziału/podrozdziału podać informację, gdzie i co się właśnie dzieje,
wyrzuciłam większość danych szczegółowych i część filozoficznych terminów,
zlikwidowałam zbędne określenia potoczne,
usunęłam większość pominiętych wcześniej błędów logicznych, stylistycznych, składniowych, interpunkcyjnych.

Wbrew pozorom, w książce na czterysta tysięcy znaków nie były to znaczące zmiany. Fabuła została nieznacznie zmieniona tylko w wątkach pobocznych. Zlikwidowałam kilkadziesiąt tysięcy znaków, ale niewiele mniej dopisałam. Nie ruszyłam historii bohaterów, kształtu świata, kolejności zdarzeń. Na początku stycznia, czyli po dwóch tygodniach od otrzymania wskazówek recenzenta, odesłałam poprawionego Dzikusa do wydawnictwa. Dostałam odpowiedź, że recenzent jest zadowolony. Teraz książkę otrzymała do czytania świeża osoba, która dotąd nie miała z nią styczności. Jak mi napisano: "może wpadnie jeszcze na jakiś pomysł".

Dzika Książka dojrzała i rozwinęła skrzydła dzięki pomocy wydawnictwa, które zareagowało trzy razy szybciej niż inne.
Nadal nie popadam w hurraoptymizm. Żadne decyzje nie zapadły. Nie napłynęła do mnie odpowiedź na propozycję z żadnego innego wydawnictwa. Mijają trzy miesiące. Czekam dalej.



Bardzo aktywnie czekam. Właściwie, padam na twarz. Zbliża się sesja, a ja zdążyłam już zapomnieć, jak to jest być na dwóch kierunkach.

Ostatnio zebrało mnie na podsumowanie. Podzielę się nim z wami, ponieważ uważam, że jestem przykładem permanentnego zarobienia.

Dwanaście lat szkoły i siedem lat studiów. Zaraz obronię czwarty dyplom, czwartą pracę. Zgarnęłam trochę nagród w konkursach poetyckich, prozatorskich i fotograficznych (zaliczyłam przy tym tyle porażek, że jedna nagroda przypada na jakieś dwadzieścia przegrań. Nie zniechęcajcie się porażkami, tylko uczcie się tworzyć lepsze rzeczy. I nieustannie próbujcie wygrać;) Zaraz opublikuję pierwszą publicystykę i pierwszy artykuł naukowy. Jestem na doktoracie. Mam dwadzieścia pięć lat. Zamiłowanie do czytania i pisania posiadam od czwartego, piątego roku życia. Młodość spędziłam w dużej mierze w bibliotekach i nad własną pisaniną.

Mimo to żaden ze mnie typ kujona czy nerda (poświęciłam na granie tysiące godzin życia - uważam, że książka rozwija umysł i wyobraźnię, ale fabularne gry komputerowe dodają do tego pewien wyjątkowy bonus). Zwiedziłam wiele miejsc i wielokrotnie ryzykowałam tak, jak tylko bardzo młody człowiek potrafi. Mnóstwo szczęścia sprzyjało mi przy uprawianiu urbexu, nocnych eskapadach, zagranicznych wyjazdach i ryzykownych wycieczkach, na które wypuszczałam się już jako mała dziewczynka. Miałam styczność z różnym środowiskiem. Podjęłam parę nieprzemyślanych decyzji tak, jak każdy. Nie wierzę tym, którzy postulują swoją nieomylność i idealność. Nie jestem idealna, ale zawsze starałam się postępować słusznie. Najważniejsze jest to, żeby się nie zniechęcać po potknięciach, tylko wyciągać z nich naukę.

Jak mówiłam, nie ufam nieskalanym autorytetom. Tym, którzy zawsze byli "święci", nie uczyli się na błędach, nie próbowali życia. Ale przyznaję im pewną rangę. Z tych, którzy nie zagłębiają się w bagno, nie każdy musi grzebać w nim palcem, żeby zrozumieć, że cuchnie.

Sporo czasu spędziłam nad śmierdzącymi sadzawkami, obserwując ludzi zatopionych w nich po szyję. Kontemplowałam wiele lat, co takiego znajdują w lepkiej brei. Czemu nie chcą się od tego uwolnić. Czemu, na przykład, są uzależnieni. Albo mają skrajne poglądy i wypełnia ich jad, którym próbują truć innych. Nienawidzą państwa lub jakiejś grupy społecznej. Obżerają się, nie dbają o siebie, o rodzinę. Marnują życie na żal, wstyd, gniew, strach. Czemu upokarzają innych, krzywdzą, piętnują, głoszą stereotypy. Brak im empatii, współczucia. Krążyłam po bagnach jak duch, nigdy nigdzie nie przynależąc. Zanurzałam palce jednej ręki w brei, w drugiej trzymając kolejną lekturę ze studiów. Platona, Kanta, Milla, Ingardena, Huntingtona. Do akademickiego środowiska też nigdy nie pasowałam. Nie jestem mówczynią, moja domena to słowo pisane. Nie stanowię także pokornej dziewczynki. Ale zawsze próbowałam pojąć wszystko i mieć każdego w poważaniu. Wszędzie wejść, znaleźć coś dla siebie i czas jakiś obstawać przy tym, bez zbytniej integracji z otoczeniem.

Na "medialną" pisarkę też się nie nadaję. Nienawidzę spotkań autorskich. Należy mnie zostawić w spokoju, wtedy jestem wydajna.

Szczerze mówiąc, nie lubię kontaktu z ludźmi, a już najbardziej nie znoszę styczności z głupotą. Bardzo dotykają mnie niesprawiedliwe osądy. Na przykład daje mi się we znaki wszechobecne wyzywanie feministek. Czy jest po co tłumaczyć, że każda pracująca, ucząca się i głosująca kobieta to feministka, bo feminizm to wyłącznie równouprawnienie i emancypacja kobiet? Że każdy demokrata to feminista? Że czyny kobiet robiących sobie zdjęcia z serdecznymi odezwami do emigrantów, nie mają nic wspólnego z feminizmem? Kobiety wstydzą się łatki feministki, chociaż to komplement. Boli mnie, że wielu Polaków zna tylko mowę nienawiści, stereotypy, wyzwiska, polityczne kłamstwa.

Przygnębia mnie styczność z ignorancją. Atakuje mnie przez nią poczucie niesprawiedliwości i gorzkie współczucie dla tych, których ta ignorancja krzywdzi. Piszę dla każdego, robię wielkie elaboraty na różne tematy dla wszystkich, którzy tylko zechcą czytać. Ale to nie znaczy, że mam ze wszystkimi żyć. Wolę nie mieć styczności z tłumem. Spotykać się tylko z otwartymi głowami. Rodzi się we mnie wtedy doskonały nastrój, szczęście i komfort życia. Wystarczy nie oglądać wiadomości, nie czytać nienawistnych wypowiedzi. A przy wychodzeniu z domu, na spotkanie z otwartymi głowami, mieć szczelnie zasłonięte uszy słuchawkami. I nie patrzeć wokół. Chyba że się przechodzi przez ulicę. Przepis na sukces. Żeby się porozglądać, najlepiej pójść na odludne łono natury albo do miejsc dawno przez ludzi porzuconych.

Po co o tym piszę? Bo nie ma wyłącznie utartych schematów. Nie ma dróg tylko dla "nieskalanych" i geniuszy, radzących sobie ze wszystkim. Nie ma dróg wyłącznie dla internetowych i telewizyjnych krzykaczy. Nie musicie też pisać lekkich historii ku uciesze. Dla mnie literatura jest czymś więcej. Budowniczym świadomości, wiedzy, wyobraźni, zrozumienia. Możecie być dziwakami i jednocześnie odwalać kawał dobrej roboty. Nie bójcie się być sobą. To tworzy wasze opowieści. Pierwiastek niepowtarzalności. A jeśli z jakiegoś powodu czujecie się źle, sztuka was wyzwoli. Wystarczy przekuć dyskomfort bądź ból w działanie.

Mam jeszcze wskazówki odnośnie pisania, o których nie wspominałam. Bezsprzecznie mi pomagają. To wysiłek fizyczny, kontakt z naturą, wypoczęte ciało, spolegliwość wobec innych (dzięki czemu przestają działać na nerwy) i akceptacja siebie. W takich warunkach wydajna praca jest banalna.

TWÓRZCIE.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

"Ucz się, pracuj, a święto zmarłych stanie się twoim świętem"... Tfu. Ucz się, pracuj, a twoja książka stanie się faktem.

Nadal nie mam żadnych nowych odpowiedzi wydawniczych, podczas gdy Dzikus przechodzi rewolucje i szlif dzięki wstępnie zainteresowanemu wydawnictwu. Ale odpowiedzi wkrótce zaczną spływać. W styczniu miną trzy miesiące od rozsyłki. Jestem ciekawa, jaki będzie bilans.

Do tego czasu z pewnością oszaleję od poprawiania Dzikusa. Przyglądanie się każdemu zdaniu to robota dla masochistów. Mój podziw dla redaktorów rośnie (i zdziwienie, że nie kończą na oddziałach zamkniętych). Na szczęście ludzie z zainteresowanego wydawnictwa dali mi sporo uwag i rad, dzięki którym mogę wyeliminować potknięcia. Cały czas pomaga także praca naukowa i betowanie znajomym opowiadań.
Skrobię też drugą magisterkę i wydaje mi się, że będzie miała szansę w konkursie na prace dyplomowe. Przy takiej orce korektorskiej i redakcyjnej, ona także skorzysta i stanie się bezbłędna.


Konkrety o Dzikusie.
Skorzystałam z pomocy redaktorki przy najważniejszej scenie akcji. Odchudziłam scenę o kilka tysięcy znaków i nadałam jej dynamizmu. Pozbyłam się paru banalnych określeń, nadmiernej ilości średników, przekręconych zdań i powtórzeń.
Co to są banalne określenia? Kompletnie niedorzeczne. Kompletnie sparaliżowane. Jego świat chwieje się w posadach. Napięcie sięga zenitu.

Jeśli chodzi o samodzielną pracę nad całością:
Skróciłam zdania. Wykluczyłam zbędne przemyślenia i nielogiczności. Dodałam widowiska zamiast filozofowania. Zmieniałam scenerie na ciekawsze. Przebudowałam początki rozdziałów i wątków tak, by od razu było jasne, co i gdzie się dzieje. Zmieniałam niepoprawne szyki zdań. Dodałam zakończenie z większym pier... Wyrzuciłam zbędne podrozdziały. Dałam więcej kontaktów z krwiożerczymi bestiami. Zmodyfikowałam kontakty z kosmitami. Dodałam wątki dotyczące wojny i walki na froncie.

Teraz pozostaje mi przejście przez całą treść jeszcze raz, odrywając każde zdanie od całości i sprawdzając jego poprawność. Mordęga, ale liczę na efekt w postaci dostarczenia wam Dzikusa do rąk. Jeszcze w tym tygodniu postaram się odesłać podrasowaną Dziką Książkę do wydawnictwa, które okazało jej tyle życzliwości.
Czy coś z tego wyniknie? Jako wzorowa pesymistka powiem: no pewnie, że nie! Paranoja Oczekującego Niechybnej Katastrofy, level hard.



Istnieje szansa, że wspomniany artykuł o Frankensteinie ukaże się w Smokopolitanie! Wszystko dzięki znajomej z NF, która podsunęła mi pomysł skierowania tekstu właśnie tam. Artykuł miał już kilka bet, zarówno moich, jak i znajomej oraz redakcji.
Pamiętajcie, dobrze mieć kumpli w środowisku. Prosić ich o pomoc, udzielać jej i podpytywać o różne sprawy.

Przyznam się też, że pierwszy raz od dłuższego czasu zarobiłam coś na pisaniu. Za rozliczenie z Pana Snów może nie kupię nowej konsoli, ale wystarczy na nowy tatuaż ;) Ostatnią dziarę robiłam za nagrody literackie, między innymi za Świetlne Pióro. Może uczynię z tego jakąś zasadę...

Wracam do ślęczenia nad Dziką Książką.