sobota, 1 września 2018

Dlaczego nie czekam na premierę

Rogucki śpiewa w jednym kawałku: Współodczuwam wasze lęki, by wymienić je na wiersz.
Jak dla mnie zamyka w tym zdaniu istotę pisania. Ze swej natury pisanie, choć finalnie może prowadzić do radości, radosne nie jest. To wieloetapowa praca organizacyjna, z mentalnym wypruwaniem flaków sobie i światu.
Nazbyt proste filozofie postulują, że powinniśmy się nieustannie szczerzyć i zapomnieć o dobroczynnych skutkach katharsis. Ale w literaturze właśnie tego katharsis często się szuka. Podobnie jak w muzyce. Chce się przeżywać zło i rozpacz na równi z dobrem i szczęściem, a może bardziej.
Może znacznie bardziej. Nie wolno nam czynić zła, zabronione mamy nurzanie w rozpaczy, lecz nasza natura jest dualistyczna, a my dawno nauczyliśmy się fikcją karmić "potwora" w trzewiach - zaspokajać żądzę niszczenia w sposób całkowicie nieinwazyjny względem realnego świata. 
Książki karmią nasze anioły i demony. Uczą nas rozpoznawać dobro i zło, dzięki czemu potem potrafimy reagować.

Po co o tym piszę? 



Po to, aby wam zaprezentować, dlaczego lubię tę pragmatycznie bolesną robotę, jaką jest pisanie, nawet jeśli okazuje się, że - niemal jak w "Dniu Świstaka" - jednego dnia data premiery książki jest, a kolejnego nie ma. Przez czynniki niezależne, przeciwności losu czy jak tam zwać.
Pisanie jest jak organizowanie przedstawień w starożytnej Grecji. Ale o tym za chwilę.
Natomiast bycie debiutantem...

Phil uczył się i uczył gry na pianinie, był coraz lepszy. A ten sam dzień trwał nadal. Nie mógł wyjechać, żeby sobie pograć gdzie indziej. Nie mógł się oddalić od kobiety, którą kochał, i w jeden dzień nie potrafił jej poderwać. Nie mógł przerwać błędnego koła pewnego staruszka, który codziennie umierał. Długo się tym przejmował (szczerze mówiąc, nie miał zbyt wielu innych powodów do zmartwień).
Amator.

To istny kot Schrödingera: książka jest i jej nie ma. Gram na pianinie i nie gram. Myślicie, że zazwyczaj nie czeka się tak długo? Wiecie, ile znam takich osób? Jeśli chcecie publikować, poleciłabym zacząć ćwiczyć siedzenie w pudełku z trutką.



Opowiadania sypią się do czasopism, antologii, projektów, mam napisaną drugą książkę i trzecią w drodze, a "Openminder", czy raczej sprawa tej książki, jest jak egzamin gimnazjalny, do którego nie mogę przystąpić, chociaż jestem już przygotowana do matury. I chciałabym dalej się uczyć i iść na studia, żeby wreszcie, kiedyś tam, zasłużyć na zawód. W jakimś stopniu mnie blokuje. Nie pozwala skorzystać z szerszej krytyki. Przeszkadza poczuć spełnienie i odważnie sięgać dalej, po porażkach czy sukcesach - po prostu dalej. Wyjść z tego cholernego miasta, w którym codziennie trwa dzień świstaka. Ruszyć z miejsca, w którym z tych samych ust padają wciąż te same słowa.

Widziałam nowy plan, który obejmuje "Openmindera". Na taki być może warto było czekać. Często w ogóle warto jest czekać i zaufać trudnym decyzjom. Miałam różne inne opcje. Nie korzystałam z nich. Prawdopodobnie ufam brakom sentymentów i gorzkim pigułkom, a doszukuję się fałszu w słodyczy.
Wiele rzeczy, które zrządzeniem losu wydarzyły się akurat w trakcie oczekiwania na "Openmindera", doprowadziło mnie do miejsca, w którym moim ulubionym cytatem jest:



Co sprowadza się do dystansu, a z dystansu wszystko widać nieco wyraźniej.
<<Nowy wspaniały plan>> nie zmienia faktu, że "sprawa O." jest jak zakrzep w żyle. Proszę o wybaczenie tych, którzy z prawdziwymi skrzeplinami mieli do czynienia, ale porównanie nad wyraz mi się podoba (proszę więc wybaczyć mi też marne upodobania). 
Zakrzep w pikawie może spowodować zawał serca. Patrząc na symbolikę przypisywaną owemu narządowi, zawałem nazwę smutek. W płucach przyprawi nas o zator płucny - gniew. Jeżeli trafi do tętnicy karmiącej mózg, możemy mieć udar. Niemoc. 
Skrzepliny są niebezpieczne. Ta konkretna latami obija się po moim organizmie jak pirat. Bór iglasty wie, jak ciężko pracuję, żeby pojawiające się skrzepliny rozbijać, mimo że czynniki zewnętrzne zagęszczają krew, mimo że trzeba walczyć i zbierać dowody, by lekarze uwierzyli, że się przeżyje operację. Tak, cierpliwość jest mądra i mądrzy są starcy, nauczeni przez życie cierpliwości, a ja mentalnie jestem skonana i stuletnia.
Tyle że czekanie to sprytny złodziej. Jeśli zależy ci na tym, na co czekasz, wysysa cię jak trudny do zlokalizowania pasożyt. Dlatego stwierdzam w końcu, że jest pewna nieinwazyjna metoda na ów zakrzep, na jego całkowite rozpuszczenie.
Odpuścić.
Przecież, tak zupełnie szczerze, nie zależy mi na ekspozycji na świat zewnętrzny. Myślę o niej w kontekście wymiany, najstarszego rodzaju handlu. Świat mi wiele daje, więc i ja coś wystawiam. Jedyną drogą, którą komunikuję się z zewnętrzem - słowem pisanym. Ale przy tym przecież nie daję niczego sobie; wszak już mam to, czym się ewentualnie mogę podzielić. W tym wypadku mam gotowe, latami szlifowane uniwersum. I wydawcę, który chce mu utorować drogę. Mam do tego multiwersum i nowy świat w drodze. Opowiadania z datami premiery. I to wszystko... moje ;) My precious.
Wiele lat uświadamiałam sobie, że pragnienia zaszczepiane w jednostkach społecznych nie są i nie mogą stać się moimi bez umniejszenia prawdziwego Ja. I dlatego zawsze byłam wobec nich na nie. Zawsze musiałam kreować swoją rzeczywistość i swoją prawdę. Byłam i wciąż jestem wobec własnych skarbów zaborcza, w wielu sprawach nieskłonna do dzielenia. Świat się ciągle czegoś domaga i dba, byśmy chcieli się prezentować, rozdzierać ciała oraz umysły; najstarszy rodzaj handlu ma się świetnie. Ale czemu nie wystawić środkowego palca przepychankom i wyścigom szczurów?
Jeśli odpuścić, można się światem zabawiać, zamiast pozostawać marionetką.


Naz by Dariusz Breś, Pol'n'Rock

Do czego zmierzam?

W starożytnej Grecji przeżywano katharsis wspólnie. Czy to radość, czy smutek, oba najpopularniejsze bieguny doznań w odświętnym uniesieniu tłumu. Stoję pomiędzy tymi biegunami i nie nazywam stanu, w jakim się znajduję. Jedna nazwa marnie oddaje stany złożonego ducha, zbyt wiele sprawę rozmywa. Owym nieokreślonym jednoznacznie byciem pomiędzy chętnie się jednak podzielę. 
Sądzę, że nie napisze się nic dobrego, nie akceptując siebie i nie będąc gotowym całym sobą współodczuwać. Dzielicie się ze mną, więc i ja dzielę się z wami, bez wymiany nie ma materiałów. A że wszystko się tak ślimaczy? To sobie jeszcze zaczekacie. "Openminder" to ledwie wycinek z wymiarów w moim napuchniętym łbie.

Odpuszczenie sprawia, że lekarze mogą sobie gadać "nie powinieneś wykonywać samooperacji!", a my możemy kiwać głową, ale nie przejmować się ich gadaniną, ponieważ jesteśmy już zdrowi. Są takie choroby, z których możemy wyleczyć się sami. Wystarczy po prostu przestać przypisywać czemuś wartość. Usunąć pragnienie. Zazwyczaj to, co można usunąć, jest zaszczepione, a nie nasze.
Zazwyczaj to pasożyt.
Odradzam jednak samooperację pod postacią selfa albo vanity. Zalecam okrutną terapię pod tytułem: ciesz się tym w sobie. Wystaw światu język i powiedz: ja to mam, a ty nie, frajerze.
Terapia pod tytułem: wyjdź z pudełka i wsadź Schrödingerowi jego trutkę w...

Oczywiście trudno osiągnąć ów etap wyrachowania i spokoju bez przeżycia wcześniej całej gamy emocji. Bez szarpania zasieków gołymi rękami, strzelania do wroga własnoręcznie wystruganą amunicją, bez służby swoim interesom i propozycjom dla świata. Pisanie to jest obnażanie, pisanie jest intymne niczym łóżko (jeśli nie jest, po cóż pisać?), a najlepsze, że to nie ty się rozbierasz, tylko zdzierasz łachy z fikcyjnych postaci. Pisanie karmi się emocjami twórcy, który tylko dlatego, iż przypieka żywcem nicość, a nie rzeczywistość, nie jest psychopatą. Jest nieograniczonym eksploratorem, udającym się w szalone podróże, by nakarmić odbiorcę.
Pisarz nie powinien więc mieć problemu z emocjami. Dobrze jest na przykład przejść wszystkie etapy żałoby - po ludziach, zwierzętach, drzewach, istotach, bohaterach, po straconych nadziejach, wszystkim, czemu przypisywaliśmy wartość, lecz zniknęło. Zdrowo się też wk*****, przewróciwszy się w pustkę, ale nie robiąc przy tym nikomu krzywdy. Demony muszą odtańczyć swoje, potem dają sztamę i idą spać. A ostatnim zdrowym etapem jest "stawianie krzyżyków". Tak jak to w końcu zrobił Phil w filmie, od którego rozpoczęłam ten wpis - przestał się przejmować, że dzień świstaka trwa w nieskończoność, a on nie może poderwać Rity ani uratować przed śmiercią staruszka.
Zaczął pomagać. Wszystko mi świadkiem, że od miesięcy, lat zajmuję się pomaganiem innym piszącym. Nawet wrześniowa "Nowa Fantastyka".


Tyle światów w głowie do spisania i projektów do zrobienia, a stres źle wpływa na organizm. Niech świstak prowadzi ten samochód, ja zaplatam ręce za głową i kieruję wzrok do jej wnętrza.
Chillout. Dostaniecie krystaliczny, czysty jak łza obraz.
Może. Kiedyś. ;)



Niedługo pojawi się kilka, mam nadzieję, ciekawych opowiadań. W "Gazecie Wyborczej", "Fantomie" i w "Fantazmatach", a także planowanej przez wydawnictwo antologii.
Będąc na fantastycznym urlopie na odludziu, na wyspie chorwackiej, napisałam połowę młodzieżówki. Bazgrałam ją również w potwornym upale woodstockowym. Wierzę, że dam radę zamknąć ją w dwa miesiące, a potem poprawki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz