czwartek, 25 października 2018

Nowe publikacje

Krótko. Trzy rzeczy. W kolejności ukazania się.

1. "Fantom" nr 7, opowiadanie z uniwersum "Openmindera", swego rodzaju bonus do fabuły i do finału książki ;) Ale nie martwcie się, nie ma spojlerów.
Dzięki opowiadaniu mogłam popracować chwilę z Adamem Podlewskim.
Fantom można kupić w internetach i w Empiku. Podlinkowałam najtańszą opcję, jaką widziałam.
Zwróćcie uwagę na artykuł mojego kolegi, Sylwestra Gdeli, wywiad z Nerd Kobietą i Fenrirem :)




2. Antologia "Fantastycznie nieobliczalni", SQN. Darmowa. Mam w niej kolejne opowiadanie z uniwersum, ale tym razem spin-off, zaznajamiający ze światem "Openmindera". Wstęp do antologii napisał Michał Cetnarowski, przedstawiać go nie trzeba, ale nie każdy wie, że to również redaktor "Openmindera" i osoba, która wiele mnie nauczyła :)
"Niemożliwe" to tekst będący jednym ze zwycięzców konkursu "Dzieje się. Fantastyka zaangażowana społecznie".
Zwróćcie uwagę na zapowiedzi książek debiutujących ze mną w SQNie pań, to świetne dziewczyny. Zapowiedź "Openmindera" też tam jest ;)



3. Drugi tom Fantazmatów, darmowy, od 30.10.2018 (ACHTUNG, PREMIERA PRZESUNIĘTA 08.11.2018), do ściągnięcia z naszej strony, zakładka Projekty.
Opowiadanie o konstrukcji inspirowanej "Carrie" Kinga. Zajęło siódme miejsce na ponad sto sześćdziesiąt i rozpoczęło moją przygodę z projektem, bo najpierw byłam laureatką, a dopiero potem weszłam do ekipy ;) Pozdrowienia dla Dawida Wiktorskiego, kolejnego redaktora, który pozwolił mi na zdobywanie bezcennej wiedzy i umiejętności.
Zwróćcie uwagę na "Topiel" Natalii Wójcik :) Jest zaraz po moim opowiadaniu.



Wiecie, słaba jestem w przemowy zachęcające, wolę po prostu pisać (mam nadzieję, że) dobre teksty. Bo to kocham. Nagadałam się już przez dwie ostatnie notki, więc kończę.

Cierpliwie drążcie swoje skały.

poniedziałek, 8 października 2018

Bój się.

Zanim przejdziemy do rozwinięcia tytułu: poprzednia notka była najpopularniejszym wpisem ze wszystkich moich blogów. A mam ich kilka, i ten wcale nie był dotychczas najczęściej odwiedzanym.
Dzięki, że przeczytaliście, dlaczego nie czekam na premierę "Openmindera".

30 października drugi tom Fantazmatów! Przypominam, nasze antologie są do pobrania za darmo. Będę wyczekiwać wszystkich recenzji, bo zarówno pracowałam nad tomem, jak i znajduje się w nim mój tekst. Konstrukcja opowiadania inspirowana jest specyficzną budową "Carrie" Kinga. Nie zabraknie w nim światotwórstwa, podśmiechujek z freudyzmu, kosmicznej polityki i rozliczania ludzkości.
Praca w Fantazmatach to największa tegoroczna frajda w moim życiu. Gdybym przestała przyczyniać się do sukcesów tego projektu, z którego nie mam nic poza wielką satysfakcją i zawaleniem robotą, zabrakłoby mi potężnego kopa.
Ogłosiliśmy kolejny konkurs we współpracy z fantastyka.pl :)




*


A teraz do rzeczy.
Opowiem o czymś raczej nielubianym. Bo lubić "należy" zupełne tegoż przeciwieństwo.
"Trzeba" zawsze do przodu, koko dżambo, i pchać się, i pokazywać, ryzykować, podróżować, przyjąć jakąś narrację, wstąpić do jakiegoś obozu, brać z życia garściami, chwytać dzień, wchodzić w role, udawać i tak dalej. Nie, nie to, że można. "Trzeba". Najlepiej ciągle. Reprezentować piękne, pełne życie radosnej istoty. Alleluja!
A będąc pisarką, "trzeba" się promować.
"Trzeba" jeździć na konwenty i udawać, że jest ekstra, mimo że otaczają cię ludzie, z którymi nie chcesz gadać. Nie chodzi o to, że coś do nich masz. Po prostu wymagają, żebyś krakała jak oni. Jeden znajomy pisarz tak mi ostatnio radził - wiem, z dobrego serca - że trzeba się dostosować, jeździć, krakać i się przymilać, bo inaczej to kto kupi książkę.
O rany, a ja myślałam, że książkę to się kupuje, bo jest ciekawa.

"Trzeba" pchać się do magazynów. Najlepiej papierowych (jeśli chodzi o fantastykę, papier jest na wymarciu). "Trzeba" złapać dobre wydawnictwo, jak boga za nogi. Ale to nie Ameryka i amerykański sen o karierze pisarskiej.
Te wydawnictwa i redakcje nierzadko upadają, nie publikują, nie płacą i tak dalej, ale tego to już raczej się nie mówi. Bo "trzeba" udawać. Redaktorzy, wydawcy też zdarza się, że udają. Przecież jakoś tych autorów należy ugłaskać, jak coś się sypie. A w ostatnich latach sypie się gęsto i często.
I "trzeba" całować redakcje oraz wydawców po rękach, że wzięli tekst, nawet jak go chomikują gdzieś miesiącami czy latami. Nie wolno powiedzieć: oddajcie mi moje teksty, bo wam gniją na serwerach moje umysłowe flaki, które sobie wyprułam. "Trzeba" uczyć się cierpliwości i nie zarabiać na własnej pisaninie.
Jak piszesz, to cię ludzie nie traktują jak partnerkę biznesową, tylko z jakimś takim pobłażaniem. Pisarce to przecież wszystko można powiedzieć. Że ma premierę wtedy i wtedy i tej premiery nie zrobić. Że opowiadanie będzie w takim i takim numerze, i go opóźniać albo nie puścić. Że oddadzą koszty, a potem nie oddać. Nagadałam się już trochę z innymi piszącymi i nasłuchałam historii, od których włos się jeży. Ten, co jeszcze nie wypadł podczas własnych przygód.
Marzy się komuś, żeby publikować i w ogóle? Z mojej strony dużo zdrówka w takim razie, twardej rzyci i dobrego źródła dochodów. No i dystansu, koniecznie.
I pamiętania o jednym. O tym, co w mojej opinii ratuje przed zgubieniem w tym wszystkim siebie. O tym, dzięki czemu nie zostaje się kimś, kim wcale się nie jest. 

O lęku.

Człowiek to kot Schrödingera, jednocześnie żywy i martwy. Skazany na śmierć po pierwszym oddechu. Żyje z powodu lęku. Dzięki przerażeniu - często głęboko skrywanemu, wyłażącemu na wierzch przy chorobach, wypadkach, cudzej śmierci - wydłuża swoją rozłąkę z nicością. Strach to wielki przyjaciel życia. Nawet jeśli nosiciel życia nie boi się śmierci, są setki innych źródeł lęku.
Każdy się boi. Nie każdy się przyzna.
Ja się nie lękam, kiedy jestem na łonie natury. Bez ani jednego człowieka, bez oczekiwań, ograniczeń, odpowiedzialności ani narzuconych narracji. Jestem wtedy połączona; wiem że ja to tylko jeden atom rozbitej na niepoliczalne istnienia planety. Jestem ziemią, drzewem, ptakiem i szkieletem sarny. I do cna sobą. "Myśliwy jeszcze ma broń i trzyma smycze, lecz las jest nasz i łąki też są nasze".
Dlatego wędruję po lesie praktycznie codziennie. Łatwiej mi potem egzystować wśród ludzi. Łatwiej pozostać sobą.



Wśród ludzi pełno jest ograniczeń, oczekiwań, narracji. Nadbudowy rzeczywistości mają swoje systemy. Każda posiada własne zasady. Znasz je na pamięć. Im częściej tkwisz w roli, tym bardziej rola iluzorycznie staje się tobą.
Boję się nie bycia sobą. I tego, że w niektórych osobach lęku jest zbyt mało. I zbyt mało autentyczności. Albo za dużo głupoty. Uszkodzeń. Nieoswojonych upiorów.

Wielu ludzi ciągle udaje. W reakcji na oczekiwania, z lęku, dla przyjemności. Życie przeraża, a prawda jest brudna. Ludzie robią mnóstwo rzeczy na pokaz. Czystych i ładnych. Wierzą w swoje pokazy. Uznają ciekawy rodzaj intymności. Wiecie o czym mówię, choćby relacje, prawie na żywo, ze ślubów czy z narodzin dzieci, intymność obcych ludzi rozrzucona po waszej tablicy na fejsie. Chcą być akceptowani. Chcą być kochani. Chcą, żeby było tak, jak na zdjęciach. Nie zobaczysz co jadłem, bo nie widzisz nic w zamieci. Dopasowywanie się do jednego kanonu piękna i szczęścia. Sprawozdania z wyjazdów, ludzie koniecznie jak najszczęśliwsi i jak najbardziej wyluzowani na zdjęciach. Tony filtrów, makijaży. Zapominają, że poza ramami ekranów wydarza się świat. Albo go w sobie tłamszą. Sprawdzają lajki, bo to dopamina. Separują się od realnego świata, tego brzydkiego i pełnego krzywdy, wchodzą z otwartymi ramionami w immersję. Wojna na Wschodzie? Nikt jej nie widział, jedynie zdjęcia, takie jak w filmach sajfaj. Molestowanie, dyskryminacja? Ktoś nie doświadczył, więc uważa, że nie istnieją. Na ulicy nie reaguje się na krzywdę. Przecież to nie dzieje się naprawdę. Bo nie mnie. Nawet dobroczynność na pokaz, do wklejania innym w ekrany, żeby wiedzieli, jaki to fajny człowiek z ciebie. Koniecznie trzeba być fajnym, w konkretny sposób i najlepiej online.
Czy to jest coś złego? Niekoniecznie. Może to zwykły, kolejny etap. Może to nawet krok ku porzuceniu biologicznej formy. Adaptacja do wirtualu.
Mam rozbudowaną tożsamość wirtualną. Jest dość autentyczna, bo przed ekranem siedzę sama, nic nie trzeba udawać. Dla jednostek aspołecznych internet to raj. Każdy chce wyrazić siebie. Ale nie każdy jest sobą, nie każdy uświadamia sobie, że jest przesiąknięty jakąś narracją. Jakimś odrzucanym albo demonizowanym lękiem. Więc często te odgrywane role, wiecznie w ten sam sposób, po prostu mogą nudzić. A nudzimy się coraz szybciej.
A rzeczywistość jest coraz bardziej obca.
Adaptacja do wirtualu. I może kiedyś będzie jak w Blade Runnerze. Nie damy rady rozpoznać czy to real, czy wirtual. A może już teraz nasz umysł tego nie rozróżnia. Wszak fantazje i rzeczywistość są dla niego identyczne pod względem chemicznym.
Pisałam o tym we "Wszystkich śmierciach Apolinarego".

Wielu ludzi udaje lub sądzi, że wie, na czym polega życie. Chociaż według mnie nikt nie wie. Bo nie da się wiedzieć. Ale ludzie muszą sobie wymyślić sens, a jak nie potrafią, ponieważ to bywa niełatwe, to przyjmują jakiś gotowy i wychwalają go pod niebiosa. Bo się boją, a sens to ulga. Zaprogramowani, tacy sami, przechodzący przez życie w bezpiecznym śnie na jawie. Ze strachu wyśmiewają inność, odrzucają tych, co odstają, są przemądrzali, zachwyceni sobą. Bywa, że w innych ludzie szukają tylko luster do potwierdzenia swojej racji i wymyślonej wyższości. Pisał o tym Lem. Takie osoby patrzą na świat z perspektywy solipsyzmu. Obudowują zalęknione wnętrza mitami. Udają, że ta szara, brudna, brzydka i w każdej chwili poniewierająca wymuskanymi ideami strona życia nie istnieje. Że nie istnieje paniczny, egzystencjalny lęk. A inne byty traktują jak narzędzia, statystów, pixele.
I moja racja najmojsza.
Nocą przytulają zgromadzone sensy, jakby były maskotkami z dzieciństwa. Bo upiory, co do których za dnia się udaje, że ich wcale nie ma, w ciemności wyłażą z szafy.
Zawsze śpię przy mrugających, kolorowych lampkach choinkowych, rozwleczonych po całym pokoju.
Ludzie wokół. Lekko niepokojący, iluzoryczni jak hologramy. I ty, wciągany w gierki jak każdy. Budzący się czasem z ręką w tym samym co wszyscy nocniku.
Już nie wypada mi być smutnym.
Inni prawie zawsze chcą, żebym nie była sobą. Obcy, żebym była miła, otwarta, skromna, skora do współpracy, rozmowna, przystosowana, posłuszna i zadowolona. Z roli do roli, jak najlepiej odtworzyć. Pozwolić na komentowanie tego, jak mam wyglądać, myśleć, żyć i pisać. Mam odpowiadać na pytania. Mam nie doszukiwać się buców, bucek, mizoginów, mizoginek, psychopatów, psychopatek, tylko z zaufaniem.
Prawda boli, więc wielu jej nie chce. Jeśli słabniesz, rezygnujesz, obojętniejesz, wpadasz w depresję, starzejesz się czy umierasz, masz to robić po cichu i nie rzucać się w oczy. Masz się zgadzać. Masz czekać. Milczeć.
Masz się nie bać.
Przyjaciele chcą, żebym zawsze była taka sama. Przyjaźnie mają być stałe, bo ludzie boją się zmiany i chaosu. Potem wzdychają, że ten czy tamten się zmienił i nie ma czasu. Nie lubimy, kiedy ktoś przerywa nasze przyzwyczajenia. Mózg kocha przyzwyczajenia i powtórzenia, bo się nimi broni przed czystym szaleństwem kruchego istnienia na tej małej planetce.

No i przecież "taka ładna", "zdolna", "młoda", a jak się nagle okazuje, że ma mentalnie sto lat, że nie jest wystarczająco miła i nie interesuje ją cudza opinia, to ktoś jest urażony. A przepraszam, skąd jakieś oczekiwania? Ludziom to się często wydaje, że taka dajmy na to wytatuowana blondynka, co jeszcze pisze, to ona wszystko dla innych i pod publikę.
Ale to wszystko dla siebie. Pisanie jest dla innych? I krytyki konstruktywnej pilne słuchanie, żeby ulepszyć swoje owoce? Oj, nie. Przynajmniej ja robię to po to, żeby sprostać własnej poprzeczce. Dla mnie. Żeby spróbować pojąć siebie i świat, albo zanurzyć się w inny. A że inni na tym korzystają - rewelacja, perpetuum mobile!
Sądzę, że wszystkie czyny zawsze pochodzą z egoizmu, nawet "altruistyczne". Gdyby coś nie dawało satysfakcji, nie robiłoby się tego. Nie oszukujmy się. Tutaj nie będzie kłamstw i naiwnych narracji. Nawet oddanie życia jakiejś sprawie czy za kogoś jest służbą sobie. Po prostu wydaje nam się, że nie dałoby się dalej żyć, nie zrobiwszy tego.
W mojej opinii dobro bierze się z lęku. Strach, kim by się stało, gdyby się coś zrobiło lub czegoś nie zrobiło. Strach przed karą. Utratą nagrody. Odrzuceniem. Zdehumanizowaniem bliźniaczej istoty. Czyli samego siebie.
Lęk jest dobry. Dobro jest lękiem.

Boję się wśród ludzi. Swojej i cudzej odpowiedzialności. Swojej i cudzej nieodpowiedzialności. Nie bycia sobą. Tych nieautentycznych osób, przez co nierzadko bezmyślnych.
Takie na przykład wystąpienia publiczne doprowadzają mnie do rozstroju żołądka, migreny i głębokiego dołu psychicznego. Musiałam występować na konferencjach z powodu doktoratu, wyścigu szczurów po marne stypendia i oczekiwań promotorki, którymi mnie dobijała, chociaż to taka wspaniała kobieta. I jej spodziewaniem się po mnie cudów. Wybierałam małe konferencje, blisko, ciekawe, nie jadłam, czytałam z kartki, bo lubię pisać, a mówić nienawidzę. I tak to odchorowywałam. Ja w ogóle choruję, gdy muszę iść na uczelnię, bo to jest miejsce, które nie zapewnia mi bezpieczeństwa, rozwoju ani spokoju. Zapewniało przez wiele lat, ale nie na doktoracie. Jakbym przekroczyła magiczną granicę.
Jedna pani to się śmiała, że ona miała porządne stypendium i siedziała w domu nad rozprawą, a nie jak my, milion wymagań, zajęć i zbierania punktów, nie wiadomo po co, i dysertacja przez to leży i kwiczy, he he, frajerzy.
Ktoś mi wmawia ileś tam lat, że ja "muszę" mieć tytuł doktora. Błagam. Nigdy mi na nim nie zależało. Jestem frajerką, tak, bo przez cudze oczekiwania latami przebywałam z toksycznymi ludźmi. Na szczęście wypracowałam odporność i oporność, więc chociaż tyle z tego.
Ktoś mi mówi, że "trzeba" jeździć na konwenty, żeby walczyć z jakimiś stereotypami. Podobno stare wygi lubią wygadywać przedpotopowe głupstwa i stanowienie powiewu świeżości to konieczność. Oho, zamienił stryjek siekierkę na kijek. Mizoginiczne i faszystowskie bzdury, których nasłuchałam się gdzie indziej, na jakieś nowe ciekawostki. Nie siedzę za mocno w fandomie, nie wiem, jaki jest i go nie oceniam. I wolę, żeby tak pozostało. Jasne, wiem, że tam was jest od groma świetnych osób, szalenie ciekawych, chodzimy czasem na piwo, robimy razem projekty. Ale nie mam zdrowia na szeroko zakrojoną integrację i prezentację na żywo, zaraz wyjaśnię, dlaczego. No i najważniejsze...
JA NIC NIE "MUSZĘ".
Wiecie, po tych latach, teraz, jak mam WRESZCIE debiutować, to oczekuje się po mnie promowania siebie. Ciśnie się na usta: puśćmy książki, to będę miała co promować. Ja jestem dla siebie. Promuję moją twórczość. Od lat. A że mi się ogranicza, podbiera i chomikuje arsenał do promowania, nie, tych luk nie będziemy zalepiać robieniem ze mnie kogoś, kim nie jestem.
No ale nic to, chciałam być dobra, miła, uczynna, otwarta i co tam tylko, i jechać na te konwenty. Dla tych moich biedactw - chomikowanych książek. Z własnej nieprzymuszonej woli. LemCon, Falkon, CC. Na LemCon przyszłam chora, z rozwalonym żołądkiem, gorączką i migreną, a potem było tylko gorzej, bo LemCon to mały konwent, a Falkon to wielka biba. No ale chciałam, i ambitne wystąpienie na Falkon przygotowywałam, ale mój żołądek kapitulował, nie chciał wrócić do formy po chorobie, i już nic nie mogłam jeść.
LĘK PRZED NIE BYCIEM SOBĄ.
Nerwica żołądka. Niesłuchanie siebie i potrzeb swojego organizmu nie popłaca. Nie każdy musi chcieć spotykać się z obcymi ludźmi, opuszczać strefę komfortu, można być introwertyczką i samotniczką, którą konwenty nie grzeją i nie interesują. Próbowałam się zmusić, tak jak zmuszałam się do łażenia na doktorat, konferencje i tak dalej. Bo mi pociskają frazesy całe życie, że jestem zdolna, to "muszę" to i tamto. Albo coś komuś wiszę. Albo w ten sposób mam na coś zasłużyć. Że coś trzeba znieść w imię cholera wie czego. I dla innych. Mam wrytą w osobowość cechę poświęcania się dla innych i traktowania siebie instrumentalnie. Daleko tak się nie da zajechać.
Nie będzie czego poświęcać, jeśli się człowiek wykończy. A mądrzy Grecy mówili: szanuj ducha swego i jego cielesną świątynię.
JA NIC NIE "MUSZĘ" (powtarzam to sobie, żeby naprawdę do mnie dotarło). I mój organizm w końcu stwierdził, że chyba mnie %^$%^^#$% z tym przymuszaniem.
Odwołałam konwenty. Poszłam na urlop zdrowotny na doktoracie, zalecenie lekarskie. I wiecie co?


Chillout. Mój znękany organizm wtoczył swoje działa do bunkrów i magazynów.
Moje ciało i umysł rozluźniają się, kiedy wkładam najlepszą kieckę... do lasu. Nie na jakieś wystąpienia czy inne takie. Kiedy nie robię tego, czego życzyliby sobie ludzie, którzy BLOKUJĄ MÓJ ROZWÓJ, choć latami ^$^(*^$ smutne frazesy, że go niby nakręcają i umożliwiają.

Kolega napisał niewielki tekst, "Spal suknie i pisz książki", o tym, jak kobiety miały &^%$###% pisać. I jak nadal mają. Bardzo się cieszę, że podrzuciłam mu Marię Komornicką, tę IMO najbardziej niezwykłą pisarkę pod słońcem. Rozpisuję się o niej i jej podobnych w doktoracie (o tym, jak ciężko mają mężczyźni, i jak są przez część dyskursów feministycznych pomijani czy wręcz gnębieni, też). Krzysztof wspomniał w swoim tekście mnie i moje słowa o Mary Shelley. Omawiałam sylwetkę matki Frankensteina w czwartym numerze Smoko.
Jakiż ładny ten jego tytuł. Spal suknie, pisz książki.
Spal wystąpienia. Mów tylko do dziewięciu mieszkańców domu, w tym sześciu zwierząt, głównie znajd. To nie ci, co czegoś od ciebie chcą, nabawią się wrzodów, jak będziesz ciągle chodzić im na rękę, choć niewiele dla ciebie uczynili. A przy tym zagonili do kąta, zawłaszczyli owoce pracy i siedzą na nich jak kura na jajkach. To nie oni półtora miesiąca nie piją i mają taką dietę, że wszystkie narządy się chyba narodzą na nowo, a owoce przemiany materii nadadzą się do muzeum (och, fe, Naz pisze na blogu o defekacji, a przecież dziewczynkom to wylatują motylki z tyłeczków).

Jaką mogę zaproponować narrację, sens? Nie zagłuszaj lęku. Bój się. Bój się nie być sobą. Lękaj się nieznania siebie. Lękaj się zdrady siebie. Spal sztuczność i nieprawdziwość. Wygrzeb prawdziwe Ja z popiołów. Nawet jak nikomu nie pasuje. Nawet jak nie będzie lajczków.
Tylko nie bój się mówić prawdy. Jeśli boisz się mówić prawdę, już jesteś niewolnikiem.
To jednak tylko kolejna narracja. Może nienaiwna, ale jednak.
Lecz chcesz się założyć, że przeczytają wtedy twoje książki? Docenią owoce pracy? Gdy się będziesz tak panicznie, wręcz cieleśnie bać nieautentyczności?

Jestem sobą. A przynajmniej mam taką nadzieję. Bo co to właściwie znaczy być sobą? Przecież nie sposób odrzucić każdej wżartej w nas narracji. Nie wybraliśmy swojej planety, gatunku, płci, imienia, rodziny, nazwiska, narodu, religii, historii, spuścizny, wyglądu, genów. Czym jest prawdziwe Ja?
Przyjmuję, że bycie sobą to całkowite bycie dla siebie. Odkrywanie, nie narzucanie kolejnych warstw narracji. Świadomość, że narracje to nie Ja, a przynajmniej nie do końca. Dojrzałość prowadząca do tego, by nie tylko nie krzywdzić innych, ale i siebie. I nie pozwolić się krzywdzić innym.
To nie jest tak, że owe bycie dla siebie ma powodować szkodę innych i prowadzić do patrzenia wyłącznie na własny interes. Od bycia dla siebie zaczyna się jakiekolwiek bycie dla innych. Ja tak uważam. Jeśli w pierwszej kolejności zaniedbasz siebie i swój rozwój - w drugiej zrujnujesz świat.

Narracje, narracje. Przeczytałeś, przeczytałaś właśnie na tyle obszerny tekst, że nikt by go nie łyknął na fejsie. Dzięki, że tu jesteś, czytelniku, czytelniczko, i mogłam to napisać, a więc ubrać myśli w słowa, przeredagować i lepiej zrozumieć. A teraz idę z psami do lasu. A ty gdzie? Piętnaście minut wyjścia z domu lub rozmowy z kimś, kogo kochasz, według badań chroni przed technoobsesją. Może jeszcze warto czasem wynurzyć się z immersji, skoro świat jeszcze jest piękny, a las i łąki jeszcze są nasze?
A może to tylko cholerna narracja.