środa, 17 stycznia 2018

wielki weltschmerz debiutanta

Najpierw radosna nowina: zajęłam siódme miejsce w Fantazmatach i mój tekst znajdzie się w jesiennej antologii. Jestem też w tamtejszej zakładce Autorzy.



Opko było eksperymentalne i ryzykowne, a jednak okazało się lepsze w rankingu od ponad stu pięćdziesięciu innych. Mamy kilka osób z portalu NF zaproszonych do antologii i 5/11 laureatów konkursu. Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy warto się na fantastyce.pl uczyć, to po Dobro złem czyń, X, Fantazmatach powinien przestać.


A teraz sprawy mniej przyjemne.


Na blogu głównym napisałam:

Uwolnijcie mnie, o wszyscy, którzy macie wobec mojej jasnej strony oczekiwania! Oto będę kroczyć ciemną drogą prawdy. Żadnego bycia autorytetem. Żadnych miłych uśmiechów, żadnych miałkich dysput, żadnego bycia w samorządach, radach, cholernych Lożach, żadnego zaspokajania ciekawości i rozdawnictwa poświęcenia. Czysta krystalizacja esencji. Przestańmy kłamać, panie i panowie, przestańmy już udawać własne surogaty. Żadnej gry, żadnego odbijania piłki.

I myślę, że powinnam być słowna. Również w przypadku Dzikiej Książki.

Wszystko, co tu piszę, wygląda bardzo ładnie. Trochę jak życie rodzinne w telewizyjnych serialach. Nie kłamię, nie mówię też jednak całej prawdy. Cała prawda wiąże się bowiem z przyznaniem do negatywnych uczuć.

Napisałam Openmindera w 2015 roku. Zgodnie z projektem, w kilka miesięcy. Chciały go niemal od razu dwa wydawnictwa. Wymagał później sporo mojej pracy i dostał mnóstwo wsparcia od niejednego redaktora i recenzenta. Ode mnie, gdy poprawiałam tekst, dopisywałam, usuwałam, uczyłam się, spełniałam życzenia opiekunów. Wypadły jedne podrozdziały, pojawiły się inne; powołany świat jest w mojej głowie tak spójny i konsekwentny (mimo że właściwie stanowi okrutny żart), że raczej nie mam problemu z mnożeniem w nim scen. Chwalono moje uniwersum, styl, chwalono współpracę ze mną, widziałam recenzje, o których nawet nie marzyłam, w których odbiorca sygnalizował, że widzi to, co chciałam mu pokazać, i to robi wrażenie.

Ale proces wydawniczy rozwlókł się tak, że mamy już 2018 rok, a książka dalej nie wyszła.

Znam przynajmniej część powodów, w związku z którymi to tyle trwa. Nie wszystkie rozumiem - na przykład nie wiem, dlaczego sytuacja na rynku fantastyki jest coraz gorsza. Ale potrafię sobie wyobrazić, że tak właśnie jest - całe życie chcę pisać fantastykę, a kiedy mają mnie wydać, rynek umiera. To by do mnie pasowało.
Widzicie, jaki mam fantastyczny nastrój?
W wielu sprawach ekipa z wydawnictwa chodzi mi na rękę i pomaga. Nie jestem pępkiem świata i nigdy się za niego nie uważałam. Dlatego zazwyczaj staram się, że tak powiem, nie naprzykrzać, bo to są fajni ludzie, profesjonaliści z kupą roboty.

Ale przepełnia mnie mieszanka frustracji, zwietrzałej cierpliwości, tysięcy prób racjonalizowania sytuacji i tłumaczenia sobie, że wielu czeka dłużej. Spłynęły do mnie przez te lata opinie, dzięki którym serce mi rosło, ale czuję się tak, jakby pogłębiał się pożerający mnie solipsyzm. No przecież to tylko słowa dwóch wydawców, recenzentów, redaktorów, betaczytaczy - zadowolenie jak i znacznie cenniejsza krytyka, dzięki której sporo technicznych potknięć zniknęło, a moja rzemieślnicza samoświadomość wzrosła. To jednak niewielkie grono: ja i kilka osób, które miały kontakt z tekstem. Człowiek chce pisać dla większej liczby ludzi. Chce się sprawdzić. Chce porównać oczekiwania, nadzieje i lęki z rzeczywistością. Ostatnio czytałam w jakimś wywiadzie z pisarzem, że w jego przypadku pisanie wiąże się z podekscytowaniem.
Niespecjalnie pamiętam, co to jest podekscytowanie.

Znam sporo pisarzy i pisarek fantastycznych, redaktorów, mam ich w znajomych na fejsie, przebywam z nimi na portalu. Widzę sukcesy Marty Krajewskiej czy Jacka Łukawskiego - ludzi, w których gronie znalazłam się w artykule w 2016 roku w Nowej Fantastyce, gdy Krzysztof Piasek zapowiadał mój debiut. Na 2017 rok. Bo wtedy się na to zanosiło. Ale 2017 okazał się rokiem pod znakiem kryzysu. Nie znam się na wydawaniu ani debiutach, ale potrafię sobie wyobrazić, że kryzys na rynku wydawniczym przeszkadza w całej masie rzeczy, w tym w wypromowaniu debiutanta. No i nic to, redakcja trochę trwała, potem po recenzji dopisałam coś jeszcze, strzeliłam propozycję okładki, ilustracje, doszło mi drugie nazwisko, bla bla - spoko, można rzec, pracy nad tekstem nigdy dość. Ale wiecie, to mówi ten sztywny jakby kij połknął anioł na prawym ramieniu, a z lewego dmucha we mnie żarem rozjuszony demon. Pytanie: co z tą twoją książką? jest nieskończone. I nie mam co odpowiedzieć.

Nie siedziałam przez te lata bezczynnie. Wyprodukowałam masę tekstów i nową książkę, na pół miliona znaków, multiuniwersum. Hybrydę, bo i fantasy, i space opera, i romans, i postapo. Lubię ją bardziej od Openmindera, ale to kompletnie różne historie, nie porównuję ich. Niemniej poszłam do przodu, w kolejne historie, rozwinęłam się, rozwijam dalej - a moja książka sprzed prawie trzech lat nadal nabiera powietrza przed skokiem do wody. A ta nowa? Pół roku mija, a ja nie znam recenzji. Mijają lata, a ja piszę dla duchów i nic nie zarabiam. No to po co to wszystko?

Ja wiem, po co. Dla was, dla mnie. Dla tworzenia światów. Dla marzeń. I ja to wywalczę. Choć prawdopodobnie zmienię się przy tym w jakieś upiorzysko, do którego trzeba będzie wezwać wiedźmina.

Ale czasem człowiek myśli, że popełnił błąd i trzeba się zająć w życiu czymś innym. Bo wiecie, ja zawsze chciałam zajmować się pisaniem tej cholernej fantastyki. Gdy miałam sześć lat już wiedziałam, że to TO. Nie utrzymałabym się najpewniej tylko z tego, ale z tego również bym chciała. Dwa lata czekam na pracę, na którą podpisałam umowę. Czy to dużo? Ludzie czekają dłużej i czasem nie doczekują się nigdy. Wszyscy z branży mi mówią, że to nic dziwnego, że debiutant długo "śpi". Jeden pisarz mówił mi ledwie wczoraj: ciesz się, że nie wydajesz tu i tu, bo byś dłużej czekała. Fajnie, cieszę się jak cholera. I tak sobie mówię, że wielu pisarzy miało sto razy gorzej, a już zwłaszcza pisarki - nie wiem już, ile tragicznych życiorysów przerobiłam przy pisaniu doktoratu, ale jakby je wszystkie zebrać i przeczytać naraz, depresja murowana. Albo dystymia.

Chciałoby się tu puścić soczystą litanię przekleństw, ale wam daruję.

Rynek rynkiem, a ludzie debiutują. Wydają dalej. Ja nadal nie. Sami wiecie, że najgorsze jest czekanie. W kolejce, przed rozmową kwalifikacyjną, przed występem, przed operacją. Jak już jesteś TAM, to wszystko mija.

Jak patrzę na nową knigę albo moje dyplomy czy kolejne sukcesy naukowo-artystyczne, to wydaje mi się, że nie wiem, o kim mowa. Ja to zrobiłam? Serio, chciało mi się? No to chyba mam nie po kolei w głowie. Można było w tym czasie iść zarobić przyzwoite pieniądze. A po pracy leżeć do góry brzuchem.
Jak piszesz teksty, to zawsze jesteś w pracy. Trzeba się uczyć odpoczywać.
Powiedziałam ostatnio do kogoś z uczelni, że mi się nie chce czegoś pisać. I że nie będę. Serio, tyle mi się skumulowało obrzydlistw w związku z pisaniem różnych rzeczy, że mi się odechciewa. I ta osoba nagle stwierdziła, że to jej wina, bo za mało docenia moją pracę i to, jak niezwykłą jestem osobą. Co za bzdety. Chcecie mnie utrzymać przy czymś, na co mnie namawiacie, ludzie, to dbajcie, żeby mi się chciało. Nie podlizywaniem się. Torujcie mi drogę. Bo to wy macie łopaty w rękach i obiecujecie mi śliczne ścieżki, a potem rozkładacie ręce, bo zamiast ziemi natrafiacie na kamień. Ja mam długopis. Wywiązuję się z umów, terminów. Nie będę długopisem dziabać w skałę, bo jestem tu od czego innego. Wcale syzyfowej pracy nie potrzebuję. 

Na szczęście jestem bardzo zdyscyplinowaną osobą, która zawsze znajdzie sobie robotę, żeby odepchnąć czarne myśli. Rozpraszają je drobne sukcesy - jakiś wygrany konkurs, antologia, publikacja, hobby, relacje z ludźmi, podróże. Ale one nie mijają. Pisanie doktoratu, który może być naprawdę interesującym, potrzebnym tekstem, to ogromny wysiłek krytyczny i empatyczny, ponieważ bazgrzę o sprawach trudnych, przygnębiających i niepopularnych, żeby nie powiedzieć, że w tym kraju zupełnie nieznanych. Nie chce mi się opisywać kłód rzucanych mi pod nogi, bo szkoda w ogóle poświęcać temu uwagę. Ja nigdy nie chciałam mieć tytułu doktora. Bawią mnie tytuły. Mogłabym to rzucić i nawet powieka by mi nie zadrżała. Namówiono mnie, bo zobaczono we mnie potencjał. Jak w paru innych sprawach. A ja lubię go pragmatycznie wykorzystywać. Ale mam nieodparte wrażenie, że jest jedynie atakowany przez różne instytucje, które chcą pić z niego krew. Widzimy w tobie potencjał, więc nawiąż z nami współpracę, bardzo prosimy, a my spróbujemy go zamordować. Hej, po co ci on? Bez niego będzie ci lżej.
Schopenhauer powiedziałby w tej chwili: a nie mówiłem? 

Tyle że ja, nawet makabrycznie zmęczona, tylko się na to kąśliwie uśmiecham. Ataki są bezskuteczne. Mnie nie można pokonać. Nawet ja siebie nie pokonam. Przetrwam doktorat albo zrezygnuję bez żalu, przetrwam niekończący się proces wydawniczy, przetrwam zniechęcenie, a nawet przetrwałabym z karaluchami wojnę nuklearną. Bo mam swoje światy. Ostatnio stwierdziłam, że gdy umrę, na pewno w nie odejdę. Możecie się śmiać. Mnie też często bawią cudze zabobony.
Kojarzycie Sekretne życie Waltera Mitty? Gość poluje z aparatem na śnieżną panterę, ale gdy ją widzi, nie robi zdjęcia. Tak ja nigdy nie wypowiem pewnych wizji. Masę pozostałych, od kilku lat zawsze (dla was, odbiorców) jak najbardziej dopracowanych, rozdaję chętnie. Chcę wam pokazać Openmindera. Pokazać wam tę wizję i słuchać krytyki. Szkolić się (znowu dla was, odbiorców) poprzez odbiór, bo tak uczyłam się pisać opowiadania na portalu NF. Nie ma dla mnie lepszej nauki. A nauka jest niezbędna, bo wyobraźnia to ledwie zarzewie. I nie byłabym człowiekiem, gdybym nie chciała czasem ponarzekać i rzucać czymś w ściany, skoro to tyle trwa. W ciągu okresu, w jaki czekam na Openmindera, wydarzyło się dodatkowo coś, co naoliwiło wszystkie mechanizmy rozpaczy i zniechęcenia. Żyje we mnie demon; karmiony latami nauki filozofii i obserwacji rzeczywistości, a także śmiercią, jest wielkim przyjacielem i wrogiem w jednym, którego cień przesłania czasem słońce. Ale bratam się z nim. Bo mam o czym pisać. Bez równowagi pod postacią kryształowego serca i płonącego demona nie napisałabym nic. A gdy mechanizmy rozpaczy i zniechęcenia zostały podrasowane, to samo stało się z mechanizmami obronnymi. Wszystko, co się dzieje, czyni mnie lepszym człowiekiem. Bardziej świadomym. Więcej przeżywającym. Cwańszym. Tyle że zmęczonym.

No, to się pożaliłam. Jestem zmęczona, ludzie. Jak jaskółka w deszczu. Czekam na słońce. Jestem nadwrażliwa, mam w głowie kawałki szkła. Niełatwo utrzymać nadwrażliwca w dobrym stanie. A ja to codziennie z powodzeniem robię. Mimo tego, jak wszystko jest rozwlekłe. Jak guma do żucia, przeciągnięta od jednego słupa do drugiego. Czekanie sprawia, że słodycz zmienia się w gorycz. Nawet jeśli to dobre czekanie, potrzebne i w ogóle. Nawet jeśli wszystko dzieje się zawsze w najlepszym z możliwych momentów. To jestem jeszcze w tym wszystkim ja. Ja, która zawsze na coś czekam. Sześciolatka z jednym pragnieniem.
Chociaż tyle, że wolę gorycz od słodyczy. Sok do piwa to zbrodnia ;)

Dlatego przestałam być miła. Przestałam być spolegliwa. Po prostu mi się już nie chce. Rzeczywisty świat nic mi nie jest winien. Ani ja jemu. Możemy iść na solo.
Chodź i przegraj, maleńki.

*
Dorzucam na koniec lineczek do mojego tekstu, który Nowa Fantastyka udostępniła nawet na fp. NF to zawsze człowieka pocieszy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz